Traci słuch i wzrok. Przez pracę?

Traci słuch i wzrok. Przez pracę?

Pan Piotr z Pabianic ma zaledwie 24-lata, a już jest inwalidą trzeciej grupy. Na skutek zatrucia metalami ciężkimi pogorszył mu się słuch i wzrok. Mężczyzna przez pół roku pracował w galwanizerni, gdzie używano niebezpiecznych dla zdrowia związków chemicznych. 24-latek twierdzi, choruje, bo pracodawca nie zapewnił mu odzieży ochronnej. Na dowód pokazuje zdjęcia i film nagrany w zakładzie.

Piotr ma 24 lata, mieszka w Pabianicach. Trzy lata temu zatrudnił się w galwanizerni. To była jego pierwsza praca. Pracował tam sześć miesięcy. Do czasu awarii fragmentu linii galwanicznej kosza z anodami.

 

- Kosze miały swoją wagę, specjalny płyn pomagał mi je przesunąć. Anody były ołowiane. Opary leciały mi prosto w twarz, nie posiadałem żadnej maski. Dali mi tylko gumowe rękawice, klucze i kazali wyciągać. Miałem wysoką temperaturę, byłem nie do życia. Zaczęła mi schodzić skóra. Nie wytrzymałem całej zmiany, poszedłem do kierownika, aby mnie zwolnił do domu - opowiada Piotr Kaczmarek.

- Tydzień po awarii w zakładzie poszliśmy do okulisty. Doktor stwierdził, że jest uszkodzona rogówka oczu. Żadne krople nie pomagały, syn dalej miał kłopoty ze wzrokiem - dodaje Maria Kaczmarek, matka Piotra.

Pan Piotr już od dwóch lat nie pracuje w galwanizerni. Pogorszył mu się słuch i wzrok - jak twierdzą lekarze - ze względu na zatrucie toksynami. Mężczyzna jest inwalidą trzeciej grupy. Obwinia pracodawcę za swój stan zdrowia, bo nie zagwarantował mu bezpieczeństwa w pracy.



Próbowaliśmy dostać się do galwanizerni dwukrotnie. Porozmawiano z nami jedynie telefonicznie:

Reporter: Jak rozumiem, pan zapewnia pracownikom ubranie kwasoodporne, maski. To wszystko mają.

Właściciel galwanizerni: No, oczywiście, że zabezpieczam.

Reporter: To jak pan zabezpieczył Piotra Kaczmarka, że doznał częściowej utraty wzorku i słuchu?

Właściciel galwanizerni: Ja nie wiem, jakie są dolegliwości pana Piotra.

Reporter: Pana pracownicy poza zeznaniami mówią, że nie ma ubrań ochronnych. Kłamią ci pracownicy?

Właściciel galwanizerni: Nikt tak nie mówi. Jest chyba 20 świadków, którzy mówią, że są zabezpieczeni.

Reporter: Jak pan nas wpuści, to zobaczymy, w jakich ubraniach pracują pracownicy. Wpuści pan nas?

Właściciel galwanizerni: Nie.

Wersję pana Piotra o braku odzieży ochronnej potwierdza były pracownik galwanizerni. On również pracował w trujących oparach.

- Przez cały czas pracowaliśmy w smrodzie, oparach dymu i gazu. Zdarzyło mi się zatruć, gdy przenosiłem wanny z chromem. Wszyscy nie mogliśmy wtedy nic jeść. Ja przez trzy dni jedynie piłem mleko. Niektórzy pracownicy mieli firmowe ubrania, reszta przynosiła własne ubrania z materiału. Nie było żadnych masek. W zakładzie wytrzymałem tylko dwa miesiące, nie wiem, jak można tam pracować - opowiada Adrian Groński, były pracownik galwanizerni.

- Oczywiście właściciel zapewnia, że wszystkim pracownikom zapewnił ubranie ochronne. W sądzie pracy świadkowie mówili, że dostawiali ubranie kwasoodporne, gogle, fartuchy kwasoodporne, a na filmie i zdjęciach widać, że ludzie pracują we własnych ubraniach - dodaje Maria Kaczmarek, matka Piotra.

Pan Piotr twierdzi, że oprócz ubrania ochronnego, nie posiadał również badań wstępnych i okresowych, dopuszczających go do pracy ze środkami i związkami chemicznymi.

- Syn nigdy nie miał robionych badań profilaktycznych, ani przed przyjęciem do pacy, ani w trakcie pracy. Dlatego poprosiłam, aby pan doktor pokazał mi kartę charakterystyki narażenia zawodowego. Udaliśmy się do przychodni, gdzie okazało się, że nie ma w rejestrze żadnych badań - wspomina Maria Kaczmarek.

Pół roku po wypadku dziwnym trafem karta badań pana Piotra się znalazła. Gdy jednak poszedł do lekarza, który go rzekomo badał, mężczyzna uzyskał zaświadczenie, że takowych badań nie ma. Okazało się, że według lekarza karta badań zawsze istniała.

- Ci państwo tu przyszli i zrobili awanturę. Byli agresywni, dlatego nie wydałem im dokumentów. Pan Piotr był przez mnie badany. Na karcie widnieje jego podpis - zapewnił lekarz.

- Nic nie podpisywałem. Lekarza poznałem dopiero, kiedy z medycyny pracy dostałem jego adres. Wtedy zobaczyłem go pierwszy raz na oczy. Byłem w szoku, gdy zobaczyłem kartę, którą niby podpisałem - twierdzi pan Piotr.

Prokuratura, do której Piotr Kaczmarek zgłosił to, że jego zdaniem pracodawca zagroził jego życiu, umorzyła postępowanie. Obecnie w toku jest kolejne śledztwo w sprawie fałszerstwa podpisów pod dokumentacją medyczną.*

* skrót materiału

Reporter: Bożena Golanowska

bgolanowska@polsat.com.pl

(Telewizja Polsat)