Pacjenci drugiej kategorii
Szpital Wojskowy w Szczecinie gardzi bezdomnymi? Mogą oni liczyć w placówce tylko na doraźną pomoc. Później, nawet w środku nocy, są wywożeni karetkami pod bramę schroniska i porzucani. Tak postąpiono z panem Jackiem, który złamał nogę i uszkodził biodro oraz z panem Romanem, który trafił do szpitala z odmrożeniami nóg I stopnia.
Władze schroniska dla bezdomnych, prowadzonego przez Stowarzyszenie Feniks w Szczecinie mówią, że podrzucanie chorych bezdomnych przez szczecińskie szpitale jest nagminne. Tej zimy było tam przynajmniej dwadzieścia takich przypadków.
- Przywożą człowieka, który jest osłabiony i zostać powinien w szpitalu na obserwacji, wzmocnić się jakoś. Oni go tu przywożą, a my często musimy ponownie wzywać karetkę - mówi Andrzej Burczak ze schroniska przy ulicy Zamkniętej w Szczecinie.
Trzy miesiące temu pan Jacek wypadł z tramwaju. Złamał kość piszczelową, uszkodził kolano i biodro. W Szpitalu Wojskowym w Szczecinie najpierw nie chcieli dać wiary, że pan Jacek nie jest symulantem.
- Myśleli, że udaję. Dopiero kiedy prześwietlenie zrobili, to stwierdzili, że jestem połamany. Kwalifikowałem się do tego, żeby zostać w szpitalu, prosiłem, ale bezskutecznie. Lekarz, który zakładał mi gips powiedział, że nie mam ubezpieczenia i muszę opuścić szpital. A przecież jestem zarejestrowany w urzędzie pracy - opowiada pan Jacek.
Pan Jacek mówi, że nikt z obsługi karetki, która po sześciu godzinach pobytu w szpitalu wiozła go do schroniska nie chciał sprawdzić jego ubezpieczenia. Wyglądało na to, że chciano się szybko pozbyć pacjenta z nogą w gipsie. Zostawiono go na ławce przed wejściem.
- Karetki podjeżdżały, zostawiały bezdomnego i dosłownie uciekały, żeby przypadkiem nikt nie zapytał, dlaczego bezdomny, w agonalnym stanie trafił do schroniska - mówi Anna Łukaszek, dziennikarka Polskiego Radia Szczecin.
W sytuacji nie do pozazdroszczenia znalazł się też inny bezdomny, Alojzy Olender. Pan Alojzy od lat choruje na cukrzycę. Gdy gwałtowny wzrost poziomu cukru zaczął zagrażać jego życiu, do schroniska wezwano karetkę. Nikt nie przypuszczał, że chory w takim stanie po kilku godzinach wróci do schroniska.
- Dali mi trochę insuliny, poczekaliśmy aż cukier trochę spadł i stwierdzili, że nie nadaję się już do leżenia w szpitalu. Karetką zawieźli mnie przed bramę schroniska - opowiada Alojzy Olender.
- Nie powiadomili nas, że człowieka odstawią po kilku godzinach. Była godzina pierwsza w nocy. Przywieźli go pod schronisko, wysadzili z karetki i kazali mu iść do furtki. Akurat zdarzyło się, że dzwonek był zepsuty. Gdyby nie pies, to byśmy nie wiedzieli, że przyjechał - mówi Andrzej Burczak ze schroniska przy ulicy Zamkniętej w Szczecinie.
O specyficzne "leczenie" pana Jacka i pana Alojzego chcieliśmy zapytać w szpitalu wojskowym w Szczecinie. Nie byliśmy tam jednak mile widziani. Nikt nie zgodził się na rozmowę.
Leczenie bezdomnego Romana Osadnika w Szpitalu Wojskowym w Szczecinie również przebiegło błyskawicznie. Pan Roman trafił do szpitala z odmrożeniami nóg pierwszego stopnia. Był ubezpieczony.
- Ordynator i lekarz mnie obejrzeli, wezwali karetkę i mnie odwieźli, w środku nocy. W szpitalu byłem 3 godziny. Jeszcze wystawili mi rachunek, 180 złotych. Nie wiem za co - opowiada Roman Osadnik, bezdomny.
- Jesteśmy bezradni w przypadkach, gdy szpitale przywożą nam osoby skrajnie chore, po świeżych amputacjach - mówi Arkadiusz Oryszewski, prezes Stowarzyszenia Feniks w Szczecinie.*
* skrót materiału
Reporter: Ewa Pocztar-Szczerba
epocztar@polsat.com.pl(Telewizja Polsat)