Tajemniczy wypadek syna komendanta

Tajemniczy wypadek syna komendanta

Pan Ignacy zginął potrącony przez samochód. Siła uderzenia była tak duża, że szczątki jego ciała zostały rozrzucone w promieniu 100 metrów. Sprawcą wypadku okazał się syn komendanta policji w Jabłoniu. Adrian M. twierdzi, że jechał zaledwie 70-80 kilometrów na godzinę. Eksperci uważają, że prędkość była znacznie większa.

Wygoda - mała wieś w województwie lubelskim. Od 10 czerwca 2009 r. życie płynie tam w cieniu jednego zdarzenia: tragicznego wypadku, w którym zginął 55-letni Ignacy Sweklej.

- Pana Ignacego potrącił samochód. Jego kolega uratował się tylko dlatego, że szedł za nim - mówi Marcin Kozarski, dziennikarz "Słowa Podlasia".

W wyniku zderzenia pan Ignacy doznał ogromnych obrażeń. Jego ciało zostało rozszarpane na części. Poszczególne kończyny zostały rozrzucone w promieniu ponad 100 metrów.

- Kierowcy, którzy jechali od strony Radzynia, przejeżdżali przez szczątki jego ciała. Przez jelita, żebra - opowiada pani Anna, przyjaciółka rodziny Sweklejów.

- Na drugi dzień znaleziono rękę, a po tygodniu nogę! - dodaje pani Regina, żona zmarłego Ignacego Swekleja.

Kierowcą, który potrącił pana Ignacego okazał się Adrian M., 23-letni mieszkaniec Wisznic, syn komendanta policji z oddalonego o kilkanaście kilometrów Jabłonia. Jego ojciec niemal natychmiast znalazł się na miejscu wypadku. Jak twierdzą nasi rozmówcy, od początku pilnie przyglądał się śledztwu.

- Jeden z policjantów mówił, że mieli pewne kłopoty z ojcem Adriana. Próbował dostać się do miejsca wypadku - mówi Marcin Kozarski, dziennikarz "Słowa Podlasia".

Jak udało nam się ustalić, prokurator na miejsce wypadku dotarł po trzech godzinach. Do tego czasu, prowadzącego samochód Adriana nie zbadano na zawartość alkoholu we krwi. Jego przesłuchanie trwało niewiele ponad 15 minut. Uznano, że chłopak jest w szoku, nie może zatem składać wiążących zeznań.

- Dla wszystkich było dziwne, że sprawa trafiła do Parczewa, a nie do jednostki niezwiązanej z panem komendantem - mówi pani Anna, przyjaciółka rodziny Sweklejów.

- Aktualnie postępowanie nadzorowane jest przez Prokuraturę Rejonową w Radzyniu Podlaskim - informuje Beata Syk-Jankowska z Prokuratury Okręgowej w Lublinie.

Jak zeznał Adrian M., prędkość z jaką jechał w chwili wypadku to około 70-80 kilometrów na godzinę. Nie wie, jak to możliwe, że spowodował u pana Ignacego tak rozległe rany. O opinię poprosiliśmy więc niezależnego eksperta. Oto, co stwierdził: "Moim zdaniem, opartym zresztą na doświadczeniach praktyki wypadkowej, nie jest możliwe, aby przy wskazanej prędkości doszło do tak rozległych obrażeń ciała. Prędkość uderzenia musiała być znacznie większa." - pisze Wojciech Kotowski, ekspert ds. ruchu drogowego.

- Ja jechałem bezpośrednio za tym samochodem, na to są świadkowie. Nie będę mówił, z jaką prędkością jechałem - mówi Zbigniew M., kierownik posterunku policji w Jabłoniu.

Adrian M. i jego ojciec odmówili rozmowy przed naszą kamerą. W sprawie nie chce zabrać głosu również żaden ze świadków wypadku. W chwili tragedii na miejscu było kilku mieszkańców wioski. Żaden z nich niczego jednak dziś nie pamięta. Czemu nikt nie chce mówić? - Bo to policjant - mówi jeden ze świadków wypadku.

- On zasugerował, że będzie nas pilnował - dodaje inny świadek.

Prokuratura postawiła Adrianowi M. zarzut spowodowania wypadku ze skutkiem śmiertelnym. Jeżeli sąd potwierdzi jego winę, chłopak może spędzić w więzieniu nawet 8 lat. Ciągle trwa jednak oczekiwanie na ekspertyzę w sprawie prędkości, z jaką Adrian M. rzeczywiście poruszał się w chwili wypadku.*

*skrót

Reporter: Rafał Zalewski

rzalewski@polsat.com.pl (Telewizja Polsat)