Zgwałcili, choć dzwoniła na policję
Brutalny gwałt i skandaliczne zachowanie policji. Gwałcona kobieta dziewięć razy dzwoniła na policję i błagała o pomoc. Funkcjonariusze przyjechali pod mieszanie, gdzie była więziona, ale nikt im nie otworzył. Odjechali, bo przyjmujący zgłoszenie dyżurny nie powiedział im, że chodzi o gwałt.
Te wydarzenia wciąż wracają do pani Anny w najgorszych snach. Walentynki 2009 roku. Pani Anna odwiedziła z kolegą wspólnego znajomego. Po godzinie do mieszkania przyszli trzej nieznani jej mężczyźni. Na początku nic nie zapowiadało większych kłopotów.
- Później, jak dali sobie "w palnik", to zaczęli być agresywni. Pojawiły się wyzwiska. Chciałem ją wyprowadzić, ale nie dałem rady. Byłem sam na nich trzech - opowiada pan Artur, znajomy zgwałconej kobiety.
- L. ściągnął ze mnie kurtkę, powiedział, że nigdzie nie pójdę, że zaraz będzie jazda, zabawimy się w kolejarza. L. wielokrotnie łapał mnie za głowę i przybliżał do swojego krocza z tekstem, że będę im wszystkim robić... - dodaje pani Anna.
Zdesperowanej kobiecie udaje się w tajemnicy przed prześladowcami połączyć się z policją. Naliczono dziewięć takich połączeń.
- Zastępca dyżurnego, podczas pełnionej służby, otrzymał zgłoszenie kobiety. Skierowano na to miejsce patrol policyjny. Policjanci zlokalizowali mieszkanie - informuje Adam Kozub z Prokuratury Okręgowej w Białymstoku.
- Słyszałam pukanie do drzwi, L. kazał wszystkim się zamknąć. Oczywiście drzwi nie otworzyli. Próbowałam się odezwać, ale L. uderzył mnie w twarz - mówi pani Anna. Tymczasem mężczyźni byli coraz bardziej agresywni. Zwłaszcza Andrzej L., który groził pani Annie nożem. Zaczął ją rozbierać w małym pokoju.
- Na początku próbowałam się bronić. Uderzyłam Andrzeja L. głową w nos, ale przyłożył mi nóż do szyi. Później kazał innemu mnie zgwałcić - opowiada pani Anna.
- Żadnego noża nie trzymałem. Ja w sądzie się tylko tłumaczę - powiedział nam Andrzej L.
- Zadzwoniłem na policję i powiedziałem, że może dojść do gwałtu. Policjant powiedział, że było wcześniej zgłoszenie, ale nikt tam nie otwiera i ma to w dupie. Powiedział, że nigdzie nie będę więcej jeździł - twierdzi pan Artur, znajomy zgwałconej kobiety.
Po zgwałceniu pani Anny, gwałciciel Marcin P. zasnął na łóżku. Jego kolega, Andrzej L. zostawił nóż i wyszedł z mieszkania. Wtedy kobieta wybiegła na zewnątrz, aby po raz kolejny zadzwonić na policję.
- Już wtedy powiedziałam z takim sarkazmem do tego policjanta, że już nie proszę o pomoc, o interwencję, teraz ja zgłaszam gwałt - opowiada pani Anna.
- Prokuratura Okręgowa w Białymstoku skierowała akt oskarżenia przeciwko zastępcy dyżurnego Komendy Miejskiej w Białymstoku. Osobie tej zarzucono niedopełnienie obowiązków służbowych - informuje Adam Kozub z Prokuratury Okręgowej w Białymstoku.
Przed Sądem Rejonowym w Białymstoku odbyło się już pięć rozpraw o zgwałcenie pani Anny. Kobieta obawia się, że Andrzej L, który ją bił, groził nożem i podżegał do gwałtu, może uniknąć kary. Mężczyzna wypiera się, że w ogóle tam był. Pani Anna mówi, że ułatwili to mu policjanci, którzy nie zadbali o zabezpieczenie dowodów w mieszkaniu, w którym ją zgwałcono.
- Był nóż, który L. trzymał w ręku, był papier zakrwawiony, którym L. wycierał sobie nos. Mogli znaleźć jakieś ślady na butelkach, na szklankach, na kieliszkach. Policja stwierdziła jednak , że nie dało się zabezpieczyć śladów, bo tam było zbyt dużo osób. Osób było dokładnie sześć. Nie można liczyć na policję. Ja wtedy płakałam do telefonu, błagałam o pomoc - mówi pani Anna.*
* skrót materiału
Reporter: Ewa Pocztar-Szczerba (Telewizja Polsat)