Niewinny w więzieniu
Stracił firmę, dziecko i żonę - wszystko przez niekompetencję organów ścigania. Pan Jan został niesłusznie oskarżony o napad na bank. Choć żaden z dowodów jednoznacznie nie potwierdził jego winy, mężczyzna spędził w areszcie 22 miesiące. W tym czasie jego życie legło w gruzach.
Pan Jan wiódł spokojne, ustabilizowane życie. Razem z żoną oczekiwał na narodziny trzeciego dziecka, prowadził świetnie prosperującą firmę obrotu nieruchomościami. Tę sielankę brutalnie jednak przerwano. Rankiem 22 września 2004 roku do drzwi pana Jana nieoczekiwanie zapukała policja.
Okazało się, że dzień wcześniej ktoś napadł na jeden z warszawskich banków. Sterroryzował pracowników bronią i ukradł 10 tysięcy złotych. Na nieszczęście, odjeżdżając posłużył się tablicą rejestracyjną, którą jakiś czas wcześniej odkręcono z auta nieświadomego niczego pana Jana.
- Nie zauważyłem tego, bo tablica jest umiejscowiona pod kołem zapasowym. Nie zdarzyło mi się sprawdzać czy mam tablice rejestracyjne z przodu i z tyłu - mówi pan Jan.
Mężczyzna został aresztowany. Mimo, iż żaden z dowodów jednoznacznie nie potwierdził, że to on obrabował bank, spędził w tymczasowym areszcie 22 miesiące.
- Ani nie znaleziono odcisków palców, ani broń, która była użyta do napadu na ten bank nie była zgodna z bronią, którą zatrzymano u mnie w domu. Poza tym żadne z odcisków zatrzymanych butów nie zgadzały się - mówi pan Jan.
Najmocniejszym dowodem miało być tzw. okazanie. Napastnik, który napadł na bank miał około 195 cm wzrostu. Podczas okazania obok pana Jana postawiono natomiast trzech szczupłych mężczyzn, których wzrost nie przekraczał 180 centymetrów.
- Byłem okazywany przy wzroście 2 metrów 2 centymetrów i wadze ówczesnej ponad 160 kg z chłopcami z żandarmerii, odbywającymi wtedy zasadniczą służbę wojskową, z których najwyższy sięgał mi niewiele ponad ramię, a dwóch wchodziło mi pod rozłożone ramiona. Okazywani byli w swetrach, stanowiących uniform policyjny, tylko bez dystynkcji - wspomina pan Jan.
- Całym założeniem postępowania policyjnego i prokuratorskiego było to, żeby do z góry przyjętej tezy, tak przygotować dowody, żeby można było sporządzić akt oskarżenia - dodaje Maria Wentlandt-Walkiewicz, obecny pełnomocnik pana Jana.
Mimo braku jednoznacznych dowodów, sąd pierwszej instancji skazał pana Jana na 3,5 roku więzienia. Sąd Apelacyjny nie pozostawił jednak na wyroku suchej nitki i nakazał sprawę ponownie rozpoznać. Po kolejnej analizie dowodów warszawski sąd nie miał już wątpliwości - pan Jan został uniewinniony.
- Ugięły mi się nogi, przyznam się szczerze popłynęła mi łza z oka. Do tej pory jest jednak na mnie "łatka" bandyty. Przecież nie będę każdemu pokazywał wyroku uniewinniającego - mówi pan Jan.
Bo to, że spędził 22 miesiące w areszcie tymczasowym zrujnowało jego życie. Pan Jan stracił firmę i poważnie się rozchorował. Jego żona poroniła, a po pewnym czasie rozwiodła się z nim. Dlatego dziś mężczyzna walczy o odszkodowanie. Złożył pozew, w którym żąda 3,5 miliona złotych. *
* skrót materiału
Reporter: Irmina Brachacz
ibrachacz@polsat.com.pl(Telewizja Polsat)