Zmarł 200 metrów od pogotowia

Zmarł 200 metrów od pogotowia

Lekarka niepublicznego ZOZ-u "Anlaco" w Rejowcu Fabrycznym odmówiła pomocy wyziębionemu mężczyźnie, który leżał 200 metrów dalej! 54-letni mężczyzna zmarł. O tym, że walczy o życie lekarkę dwukrotnie informował przechodzień. Ta kazała mu zadzwonić po pogotowie ratunkowe w Krasnymstawie.

Niedziela, 8 marca. W Rejowcu Fabrycznym około godziny 11 przed południem Wojciech Staszczak znalazł leżącego mężczyznę. Człowiek był bardzo wyziębiony. 

- Odwróciłem go, jeszcze oddychał, więc pobiegłem na pogotowie "Anlaco". To było 200 metrów dalej. Pani doktor dała mi tylko numer telefonu na pogotowie ratunkowe, a mogła tam dotrzeć w dwie minuty- wspomina Wojciech Staszczak.

- Stacja odmówiła pomocy, tłumacząc, że nie ma kogo do tego mężczyzny wysłać - dodaje Piotr Stępień, dziennikarz ,,Nowego Tygodnia".

- Według zeznań pani doktor w tym czasie miała pacjenta, któremu zaordynowała leki w kroplówce i potrzebował bezpośredniej opieki medycznej - informuje Andrzej Stasieczek z Prokuratury Rejonowej w Krasnymstawie.

Lekarka, która odmówiła pomocy umierającemu mężczyźnie rzeczywiście badała pacjenta. Jak się dowiedzieliśmy nieoficjalnie podała mu lek przeciwbólowy o nazwie Tramal. Specjaliści mówią, że lekarka po wykonaniu zastrzyku mogła bez przeszkód zostawić pacjenta i pójść ratować umierającego.

- Wróciłem do tego mężczyzny. Wspólnie z kolegą zaczęliśmy rozgrzewać jego ciało, reanimować. W międzyczasie zobaczyliśmy, że zamyka oczy, zaczyna nam schodzić. Jeszcze raz pobiegłem na pogotowie, był już tam pielęgniarz i jeszcze jedna pani, ale powiedzieli, że nie mają kogo wysłać - opowiada Wojciech Staszczak.

Nikt w niepublicznym ZOZ-ie "Anlaco" nie chciał wystąpić przed naszą kamerą, aby wyjaśnić sprawę nieudzielania pomocy przez lekarkę. Szef firmy - Antoni K. powiedział nam, że "Anlaco" od lipca 2008 roku niesie pomoc ambulatoryjną w nocy i podczas weekendów. Firma nie ma podpisanego kontraktu z NFZ-etem na ratowanie życia.

- Wykonujemy to, co mamy zakontraktowane w Narodowym Funduszu. Jeździmy na wizyty domowe, przyjmujemy pacjentów w ambulatorium. Jest tam napisane dokładnie: "z wyłączeniem stanów nagłych, zagrożenia życia". Nie udzielamy świadczeń także w miejscach publicznych - informuje Antoni K., dyrektor "Anlaco".

Niestety, pacjent leżący w śniegu, dwieście metrów od siedziby niepublicznego ZOZ-u, zmarł przed przyjazdem pogotowia ratunkowego z Krasnegostawu.

Jednak to nie jedyna historia z udziałem "Anlaco" ze śmiercią w tle. W październiku zespół z tej firmy został wezwany do mężczyzny, który dławił się kością na poweselnym przyjęciu.

- Pani doktor zrobiła sztuczne oddychanie i zastrzyk - mówi Danuta Koper, krewna zmarłego.

Po dwudziestu minutach zespół "Anlaco" stwierdził, że nie może mężczyźnie pomóc, bo świadczy tylko usługi ambulatoryjne. Lekarka zadecydowała o wezwaniu karetki pogotowia ratunkowego.

- Zespół naszej karetki przystąpił do czynności reanimacyjnych, czyli przede wszystkim udrożnienia dróg oddechowych. Z relacji zespołu "Anlaco" i z karty wyjazdowej wynika, że wcześniej nie były one udrożnione. Bez udrożnienia dróg oddechowych wszystkie inne czynności nie przyniosą efektu - opowiada Waldemar Fiuk, zastępca dyrektora Stacji Ratownictwa Medycznego w Chełmie.

- Liczy się każda minuta, każda sekunda. Trudno mi oceniać zachowanie lekarzy, którzy spokojnie patrzyli na człowieka, który się krztusi, po czym dzwonili po innych lekarzy, wiedząc, że przyjadą za 20 minut - mówi Wojciech Zakrzewski, dziennikarz ,,Nowego Tygodnia". *

* skrót materiału

Reporter: Ewa Pocztar -Szczerba

epocztar@polsat.com.pl(Telewizja Polsat)