Wzywali karetkę 3 razy - kobieta zmarła

Wzywali karetkę 3 razy - kobieta zmarła

Czekała na karetkę ponad godzinę. Gdy trafiła do szpitala, było już późno. 6 sierpnia Dorota Kowalewicz z Olsztyna nagle źle się poczuła. Jej syn dzwonił na pogotowie dwa razy. Dyspozytorki karetki jednak nie wysłały. Nie przekonało ich nawet, że chora ma drgawki i traci przytomność. Pogotowie przyjechało dopiero po trzecim wezwaniu. Niestety, pani Dorota zmarła w szpitalu.

- Nikt nie dzwoni w ciągu 10 minut dwa razy na pogotowie, żeby sobie porozmawiać z dyspozytorką. Trzeba było od razu wysłać karetkę. Nie wiem, jak trzeba teraz dzwonić na pogotowie. Trzeba powiedzieć, że ktoś jest siny, nie oddycha? Wtedy przyjadą w ciągu sekundy? - zastanawia się Kamil Kowalewicz, syn zmarłej Doroty.

Dorota Kowalewicz z Olsztyna z radością pomagała potrzebującym. Tak ją zapamiętają wszyscy: rodzina, przyjaciele, sąsiedzi. Była wielkim oparciem zwłaszcza dla swego 24-letniego niepełnosprawnego syna Kamila.

6 sierpnia w mieszkaniu pani Doroty odbywało się spotkanie z dwójką dziennikarzy, z którymi organizowała kolejną akcję na rzecz syna. Przed południem bardzo źle się poczuła.

- Dostała drgawek, wymiotowała, strasznie bolała ją głowy. Stwierdziliśmy, że jedynym rozwiązaniem jest zadzwonić na pogotowie - mówi Kamil Kowalewicz, syn zmarłej Doroty.

Tuż przed godziną dwunastą syn pani Doroty zadzwonił na pogotowie i prosił o przysłanie karetki. Dyspozytorka wezwania nie przyjęła, tylko zaleciła wizytę w przychodni. Okazało się to niemożliwe, bowiem lekarz rodzinny zaczynał dyżur dopiero o godz. 16:00. Wykonano kolejny telefon na pogotowie. Inna już dyspozytorka zaleciła zażycie środków przeciwbólowych. Nie przekonało jej nawet, że chora ma drgawki i traci przytomność.

- Nasi dyspozytorzy odebrali zgłoszenie. W ciągu pół godziny odbyły się trzy rozmowy. Początkowo to, co zgłaszały osoby dzwoniące, nie budziło jakiegoś niepokoju dyspozytora. Były to objawy, które mogły być leczone przez lekarza rodzinnego - mówi Magdalena Zakrzewska z Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Olsztynie.

- Nasz zaprzyjaźniony lekarz, profesor powiedział mi, że te pierwsze objawy, które zostały przekazane, czyli ból głowy, nadciśnienie, wymioty kwalifikują się od razu do wylewu. To jest w każdej książce medycznej, to są podstawowe objawy - twierdzi Kamil Kowalewicz, syn zmarłej Doroty.

Dopiero trzecie wezwanie pogotowia spowodowało, że dyspozytorka zdecydowała się wysłać karetkę. Niestety, dotarła ona do chorej ponad godzinę od pierwszego zgłoszenia. Panią Dorotę przewieziono do Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Olsztynie.

- Oni nawet nie przyszli z noszami na górę - mówi Kamil Kowalewicz, syn zmarłej Doroty.

W ciągu kilku godzin jej stan bardzo się pogorszył. Badania wykazały pęknięcie tętniaka i wylew krwi do mózgu. Nie było już szans na operację.

- Czas w tym przypadku gra wielką rolę. Bo wylew mógł być nieduży. Gdyby karetka przyjechała w ciągu 10 minut, można byłoby zatamować tego tętniaka. Może wtedy by żyła - mówi Kamil Kowalewicz, syn zmarłej Doroty.

Pani Dorota Kowalewicz zmarła w szpitalu w nocy z 10 na 11 sierpnia. Prokuratura, która zajęła się sprawą ustali, czy doszło przez dyspozytorki z kilkunastoletnim stażem pracy do zaniechania obowiązków i czy będą odpowiadać za nieumyślne spowodowanie śmierci.

- Dyspozytor przyjmuje bardzo często zgłoszenia, które tak naprawdę nie są wezwaniami ratowniczymi i często jest mu ciężko po takiej rozmowie zakwalifikować zgłoszenie do tej, czy innej kategorii. Dyspozytorzy ponieśli pewne kary związane z kodeksem pracy - mówi Magdalena Zakrzewska z Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Olsztynie. *

* skrót materiału

Reporter: Monika Adamczyk

monikaadamczyk@polsat.com.pl

(Telewizja Polsat)