MSWiA przyznaje się do błędu
Wyznanie winy, skrucha, żal i obietnica poprawy. To reakcja Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na reportaż Interwencji. Dwa miesiące temu opowiedzieliśmy historię 21-letniej Wietnamki, którą deportowano do swojej socjalistycznej ojczyzny, mimo że została objęta programem ochrony ofiar handlu ludźmi. Po naszym programie MSWiA przyznaje się do winy i zmienia procedury. Szkoda, że tak późno.
- Został popełniony błąd i tutaj, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji mamy tego świadomość - mówi Michał Rachoń, rzecznik MSWiA.
Po naszym programie MSWiA zmienia procedury ochrony ofiar handlu ludźmi.
- Główną konsekwencją programu było rozpoczęcie prac nad zmianą algorytmu postępowania w ramach ochrony ofiar handlu ludźmi. Zmiana tego algorytmu ma sprawić, że podobne sytuacje nie będą się powtarzać - wyjaśnia Michał Rachoń, rzecznik MSWiA.
Przypomnijmy. Dwa miesiące temu jako pierwsi pokazaliśmy, że specjalny program MSWiA, który ma zagwarantować ochronę ofiarom handlu ludźmi, jest dziurawy!
- To, że program ochrony handlu ludźmi zajmuje się tylko cudzoziemcami, którzy są w Polsce legalnie, to nieporozumienie - mówi Rober Krzysztoń ze Stowarzyszenia Wolnego Słowa.
- Jedną z głównych zmian jest umożliwienie osobie, wobec której podjęto decyzję o wydaleniu z kraju, pozostania w Polsce na czas rozpatrywania tego rodzaju sprawy - wyjaśnia Michał Rachoń, rzecznik MSWiA.
Ofiarą co najmniej głupoty urzędników MSWiA padła 21-letnia Wietnamka, która trafiła do Polski przez Ukrainę.
- Wywieźli nas pod Kijów i zamknęli w jakiejś oborze. Raz w tygodniu przyjeżdżał Wietnamczyk, który był naszym przewodnikiem w podróży do Europy. Zabierał mnie do innego mieszkania w Kijowie. Mówił, że jeżeli mu nie ulegnę, to mnie zabije. Najpierw bił mnie rękoma i czym popadnie, potem gwałcił. Trwało to ponad pół roku - mówiła Wietnamka podczas przesłuchania.
Państwo polskie w zamian za współpracę młodej Wietnamki z policjantami do walki z handlem ludźmi, obiecało zadbać o bezpieczeństwo dziewczyny. Mimo to, półtora miesiąca temu dziewczyna została pozbawiona ochrony i deportowana z Polski...
Jak dotąd nikt w tej sprawie nie poniósł konsekwencji karnych, nawet służbowych. A znaków zapytania jest jeszcze sporo.
- Rozmawialiśmy z nią dzień przed deportacją. Nie mówiła, że chce wyjechać. Rozmawiała z osobami, którym ufała. Zawsze, gdy coś się działo, dzwoniła do nas - twierdzi Irena Dawid-Olczyk z Fundacji La Strada.
- Powiedziałam komendantowi, że chcę rozmawiać z La Stradą. Stwierdził, że to niemożliwe, bo telefon jest zepsuty. Zabronił mi też dzwonić z biurowych aparatów, bo należą do policji - opowiedziała nam w rozmowie telefonicznej wydalona Wietnamka.
Brzmi jak koszmar? To nie koniec. Wiemy, że dziewczyna miała przy sobie dokument ostatniej szansy, który mógł wstrzymać jej nagłą deportację z Polski. Niestety dziwnym trafem i to nie pomogło.
- Miałam przy sobie wniosek o przyznanie statusu uchodźcy. Był napisany po wietnamsku i po polsku. Dałam go funkcjonariuszom Straży Granicznej już na lotnisku. Oni udali, że nic nie rozumieją i zwrócili mi go - twierdzi Wietnamka.
Wszyscy czterej funkcjonariusze, którzy wyrzucili Wietnamkę z Polski, są zgodni. Żadnego wniosku od kobiety nie widzieli na oczy. Pozostaje pytanie: dlaczego do tej pory nie zostali poddani badaniom na wariografie?
* skrót materiału
Reporter: Łukasz Kurtz