Sieroty z pokolenia na pokolenie

Sieroty z pokolenia na pokolenie

- Ja wychowywałam się w domu dziecka, później moje dzieci, a potem wnuki - opowiada Helena K. Wychowankowie domów dziecka są najczęściej sierotami społecznymi. Mają rodziców, a do placówki trafiają, bo rodzice piją. Po latach wracają do patologicznych środowisk, z których kiedyś ich zabrano. Efekt? Po kilku latach same oddają swoje dzieci do placówek, albo nie radząc sobie z życiem, wchodzą w kolizję z prawem.

Wychodzą z domu dziecka. Mają plany, marzenia. Wierzą, że od tej pory będzie już tylko lepiej. Zderzenie z rzeczywistością bywa jednak brutalne. Głównie dlatego, że po opuszczeniu placówki wracają tam, skąd kiedyś przyszli?

Paweł w swoim rodzinnym mieście nie potrafił się odnaleźć. Traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa wracały. Przestał chodzić do szkoły, miał problemy z narkotykami. W końcu doszło do tragedii.  

- Nie wiedziałem, jak żyć. Załamałem się i popełniłem morderstwo. Zabiłem pierwszą żonę mojego dziadka - mówi Paweł G., który wychował się w domu dziecka.

Oczywiście nie każdy były wychowanek domu dziecka wchodzi w konflikt z prawem. Jednak większość nie radzi sobie z życiem - nie potrafi kochać, nie potrafi założyć normalnej rodziny. Skutek? Ich dzieci także trafiają do takich placówek.

- W domu dziecka wychowywałam się do 18 roku życia. Później chciałam zmienić swoje życie, polepszyć je. Nie udało mi się. Trafiłam na męża, który też był alkoholikiem. Wszystkie moje dzieci trafiły do domu dziecka - opowiada Helena K., która wychowała się w domu dziecka.

Marcin i Sandra, podobnie jak dzieci pani Heleny, zostały zabrane do domu dziecka. Kilkanaście lat temu ich rodzice, wychowankowie domu dziecka zarzekali się, że po wyjściu z placówki na pewno ułożą sobie życie, a ich dzieci nigdy tu nie trafią.

- Mój tata poszedł do więzienia i muszę tutaj przebywać - mówi Marcin.

- Moi rodzice nadużywali alkoholu i nie chodziłam do szkoły. Mój tata też był w domu dziecka - opowiada Sandra.

Tatę Sandry doskonale pamięta dyrektor Domu Dziecka w Bytomiu. To pod jego okiem najpierw dorastał ojciec - Andrzej, po kilkunastu latach jego córka - Sandra.

- Trafił do domu dziecka, gdy miał około 8 lat. Został przyprowadzony przez matkę, która chciała, by w domu dziecka został do końca - wspomina Andrzej Łabądź, dyrektor Domu Dziecka w Bytomiu.

Dzieci, które teraz są w placówkach, podobnie jak ich rodzice, przysięgają, że ich życie potoczy się inaczej. Ci, którzy się nimi opiekują trzymają kciuki za ich sukces. Wiedzą jednak, że historia często zatacza koło?*

* skrót materiału



Reporter: Irmina Brachacz, Paulina Bąk


pbak@polsat.com.pl

(Telewizja Polsat)