Ewa mogła żyć?

Ewa mogła żyć?

Czy niespełna pięcioletnia Ewa musiała umrzeć? Na pytanie szukają odpowiedzi jej rodzice. Dziecko, które czuło się źle, trafiło do szpitala w Rudzie Śląskiej. Choć lekarze zapewniali, że sytuacja jest opanowana, Ewa zmarła. Prokuratura sprawę umorzyła, ale wątpliwości rodziców podzielił sąd. Sposób leczenia Ewy mają prześledzić biegli.

Kilka dni przed śmiercią Ewę zobaczyła cała Polska. W kopalni, gdzie pracuje jej ojciec, doszło do wypadku. Dziewczynka z mamą czekała pod bramą na wieści o losie taty. Ojciec Ewy przeżył... Dziewczynka odeszła kilka dni później, we wrześniu 2009 roku. Rodzice szukają winnych śmierci dziecka wśród lekarzy, którzy leczyli je w ostatnich godzinach życia.

- Przyjechał lekarz domowy i stwierdził, że to jest nieżyt jelitowo-żołądkowy, że nic groźnego. Nie chciałam patrzeć na cierpienie dziecka, pojechaliśmy do szpitala na Bielszowicach. Pani ordynator powiedziała, że córka jest odwodniona, że jutro wrócimy do domu. Dostała zastrzyk, po którym zaczęła ciężko oddychać. Wypchnięto mnie z pokoju, a Ewę zabrano do gabinetu zabiegowego. Później wyszła pani ordynator mówiąc, że dziecko jest reanimowane ręcznie, bo nie mają respiratora na szpitalu - wspomina Małgorzata Kordasińska, matka zmarłej Ewy.

Mimo ręcznej reanimacji i zanim przyjechała karetka, wezwana aż z Częstochowy, Ewa umarła.

- Śledztwo zostało umorzone wobec dowodów, które znajdowały się aktach sprawy - mówi Joanna Kosińska z Prokuratury Rejonowej w Rudzie Śląskiej.

Biegli orzekli, że Ewa zmarła na skutek posocznicy bakteryjnej z zapaleniem opon mózgowych. Według nich choroba miała "piorunujący przebieg" i dziewczynce nie można było pomóc.

- Lekarz domowy zbagatelizował tę sprawę, a panią ordynator zgubiła rutyna - uważa Jan Kordasiński, ojciec zmarłej Ewy.

- Sąd Rejonowy w Rudzie Śląskiej uznał, że sprawa nie została wszechstronnie rozpoznana. Zalecił, by biegli lekarze stwierdzili czy ewentualne wcześniejsze umieszczenie dziewczynki na intensywnej terapii mogło zapobiec tragedii - informuje Agata Dybek-Zdyń z Sądu Okręgowego w Gliwicach.

Kilka lat wcześniej, na tym samym oddziale, ta sama pani ordynator leczyła syna Jolanty Mikołajewskiej. Chłopiec, jak się później okazało miał raka, ale w Rudzie Śląskiej rozpoznano jedynie zapalenie płuc. Diagnoza była niewłaściwa, a leczenie niekonwencjonalne.

- Wchodząc na salę zauważyłam, że pani ordynator macha nad synem... wahadełkiem - opowiada Jolanta Mikołajewska.

Pani Jolanta Mikołajewska dostała od pani ordynator osobliwy list z przeprosinami. Oto jego fragment:

"Chciałam serdecznie przeprosić panią i syna Wojtusia za opóźnienie prawidłowego rozpoznania i leczenia. Szczerze obiecuję, że dołożę starań, by nie narazić na stresy innych dzieci i innych matek".

- Od tego czasu mam zabronione przez dyrekcję używanie wahadełek - powiedziała ordynator oddziału pediatrii szpitala w Rudze Śląskiej Bielszowicach.

Wahadełek już nie ma, ale rodzice Ewy ciągle szukają odpowiedzi na pytanie: czy ich córka musiała umrzeć? *

* skrót materiału

Reporter: Michał Bebło

mbeblo@polsat.com.pl

(Telewizja Polsat)