Śmiertelna akcja ratunkowa?

Śmiertelna akcja ratunkowa?

Dramat pod wodą. Dwoje młodych ludzi zostało uwięzionych w przewróconej do góry dnem łodzi na Jeziorze Powidzkim. Mieli tlen, z kabiny wezwali nawet pomoc. Na miejsce przypłynęli ratownicy ze straży pożarnej. Ponieważ nie mieli sprzętu do nurkowania, próbowali ściągnąć łódkę do brzegu. Świadkowie twierdzą, że właśnie wtedy łódź zaczęła nabierać wody. Marty i Sebastiana nie udało się uratować.

- Akcja ratunkowa była prowadzona nieudolnie i nieprofesjonalnie - twierdzi Bartosz Rożek, brat zmarłego Sebastiana.

Marta i Sebastian: młodzi, piękni, zapatrzeni w siebie, pełni planów i marzeń. Ich życie niespodziewanie skończyło się 1 maja.

- Opowiadała tylko o Sebastianie, bo tak się w sobie zakochali. Nie widzieli życia bez siebie - mówi Emil Piekarczyk, ojciec chrzestny Marty.

Majówkę Sebastian i Marta spędzali ze znajomymi nad Jeziorem Powidzkim. 1 maja była ładna pogoda. Postanowili to wykorzystać.

- Wypłynęliśmy na jezioro dwiema łódki. Płynęliśmy kilometr od siebie. W pewnym momencie zauważyłam przewróconą łódkę - opowiada Zuzanna Sobiak, świadek zdarzenia.

Na numer alarmowy zadzwoniła Marta, a potem kolejna osoba. Niestety, żadna z nich nie potrafiła podać precyzyjnych informacji, gdzie znajduje się łódź. Strażacy wysłali na akcję dwa zastępy, jeden z zawodowej, a drugi z ochotniczej straży pożarnej.

- Skompletowali sprzęt bazując na swoich doświadczeniach. Nie jesteśmy w stanie w każdej jednostce, a zwłaszcza w ochotniczej, posiadać nurków, którzy profesjonalnie potrafią podejść do zdarzenia - mówi Sławomir Brandt, rzecznik prasowy wielkopolskiego komendanta wojewódzkiego Państwowej Straży Pożarnej.

Marta i Sebastian byli uwięzieni w kabinie. Sebastian próbował ratować siebie i swoją dziewczynę. Niestety, bez skutku.

- Sebastian postanowił wypłynąć, żeby pokazać jej, że to możliwe. Ona miała płynąć za nim, ale tak się nie stało, więc wrócił tam. Słyszałem krzyki ze środka, nie było precyzyjnej komunikacji, ale na sto procent dawali znaki życia - relacjonuje Tomasz Siedlecki, kolega Sebastiana.

W tym czasie strażacy ochotnicy dotarli do Giewartowa, gdzie próbowali zwodować swoją motorówkę. Dokładnie w tym miejscu przebywali płetwonurkowie z Łodzi. Chcieli pomóc.

- Był wśród nas instruktor ratownictwa wodnego, mieliśmy sprzęt gotowy do nurkowania, ale usłyszeliśmy, że nasza pomoc nie jest potrzebna, bo wszyscy trzymają się łodzi i wszystko jest pod kontrolą - opowiada Radosław Jakubowski, płetwonurek.

- Działali pod presją czasu, nie mieli czasu na legitymowanie, sprawdzanie uprawnień - mówi Sławomir Brandt, rzecznik prasowy wielkopolskiego komendanta wojewódzkiego Państwowej Straży Pożarnej.

Strażacy ochotnicy popłynęli więc sami. Kiedy w końcu dotarli do poszkodowanych okazało się, że sytuacja jest dużo trudniejsza niż podejrzewali.

- Do tej pory nie wiem, kto był kierownikiem tej akcji. Oni się przekomarzali, kto skoczy do tej wody. W końcu jeden skoczył, ale po paru minutach było mu za zimno, nie widziałem żadnej próby wpływania do tego jachtu - mówi Tomasz Siedlecki, kolega zmarłego Sebastiana.

Strażacy nie potrafili dostać się do Marty i Sebastiana. Podjęli decyzję o holowaniu łódki do brzegu.

- Zaczęli holować nieudolnie, bez jakiejkolwiek asekuracji, łódka błyskawicznie nabierała wody - relacjonuje Tomasz Siedlecki.

Martę i Sebastiana wydobyto z kabiny łódki po około godzinie. Niestety, po półgodzinnej reanimacji na brzegu oboje zmarli.

Sprawą zajmuje się prokuratura. To ona ustali czy akcja ratunkowa została przeprowadzona prawidłowo.

- Wszczęto śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci - informuje Zofia Ciesiołkiewicz-Kubiak z Prokuratury Rejonowej w Słupcy.*

* skrót materiału

Reporterka: Paulina Bąk

pbak@polsat.com.pl

(Telewizja Polsat)