Porywacze na wolności
Są bezwzględni i brutalni. Potrafią z zimną krwią porwać człowieka dla okupu, a nawet go zabić. I cieszą się, że działają w Polsce. Tu zatrzymany za uprowadzenie człowieka bandyta może wyjść na wolność już po kilku miesiącach. Takie mamy prawo!
Jeszcze siedem lat temu mówiono, że w Polsce łatwiej porwać człowieka, niż ukraść samochód. Wystarczy siła i odpowiednie wyczucie chwili. Potem trzeba tylko ukryć ofiarę przed wścibskim wzrokiem policji. Ryzyko małe, a zysk niejednokrotnie idzie w miliony.
W marcu 2004 roku bandyci uprowadzili Andrzeja M. – biznesmena z Piaseczna. W zamian za jego uwolnienie zażądali 2 milionów euro. Po kilku miesiącach jego ciało odnaleziono w pobliskim lesie. Przed śmiercią mężczyzna był brutalnie bity i okaleczany. Gangsterzy używając łopaty obcięli mu rękę. Ale Andrzej M. to tylko jedna z ofiar.
- Ucinali ludziom palce w sposób wyjątkowo brutalny. Niestety, miałem tę smutną rolę, że odbierałem te członki - opowiada jeden z oficerów operacyjnych policji.
- Za każdym razem, kiedy moi znajomi mówili, żeby nie robili mu krzywdy, to oni kolejny palec przysyłali. W sumie były 3 palce - mówi J.J. Singh, przyjaciel innego uprowadzonego biznesmena.
W sierpniu 2006 roku dała o sobie znać kolejna grupa. W Warszawie porwany został chiński biznesmen – właściciel jednej ze stołecznych hurtowni. W zamian za jego uwolnienie bandyci zażądali 500 tysięcy euro. Kilka dni później podbili stawkę. Cena za życie ofiary wynieść miała okrągły milion euro.
- Zostałem zakneblowany. Głowę i szyję bardzo mocno oklejono mi taśmą. Nie mogłem oddychać. Owinięto nas w jakieś koce i wrzucono na tył samochodu. Potem samochód gwałtownie ruszył. Oni wprost mówili, że nawet jak będą pieniądze, to wyrzucą mnie gdzieś martwego w lesie. Do dziś śni mi się to wszystko. Budzę się zalany łzami - wspomina Limin Fu, porwany w 2006 r.
Pan Fu przebywał w niewoli przez 72 dni. Dzięki sprawnej akcji policji udało się go odbić jeszcze żywego. Był przetrzymywany na jednej z podwarszawskich posesji. Aby nie uciekł, na kilkanaście tygodni porywacze przykuli go łańcuchem do ściany.
Miesiąc po uwolnieniu Chińczyka policja zatrzymała ośmiu podejrzanych. Wszyscy zostali tymczasowo aresztowani. Dwa lata później policjantom udało się rozbić „gang obcinaczy palców”. Kiedy bandyci trafili za kratki, na ich miejsce natychmiast pojawili się jednak kolejni.
- Od 2008 roku wszystkie osoby, które zostały uprowadzone zostały uwolnione. Łącznie to jest 27 uprowadzeń i 27 osób uwolnionych, nie było żadnej ofiary śmiertelnej. Sprawcy większości tych przestępstw zostali ustaleni - mówi Mariusz Sokołowski z Komendy Głównej Policji.
32-letni pan Marek jest przedsiębiorcą. Prowadzi rodzinną firmę, w której zajmuje się skupem palet. 25 czerwca 2009 roku zadzwonił do niego klient. Zaproponował dużą transakcję. Wcześniej pan Marek miał obejrzeć towar.
- Kiedy dochodziłem do tych palet, z krzaków wyskoczyło dwóch ludzi w kominiarkach, krzycząc „policja”. Mieli broń. Krzyczałem, żeby mnie nie zabijali. Bałem się jak cholera - wspomina pan Marek.
Po uprowadzeniu pana Marka porywacze rozdzielili się na dwie grupy. Pierwsza odprowadziła do złodziejskiej dziupli jego samochód. Druga – zajęła się wymuszeniem okupu.
Zadzwonił Marek. Bardzo złamanym głosem mówił, że to nie są żarty, że go trzymają, że ma pistolet przystawiony do głowy. Powiedziałam, że to niemożliwe, żeby jakiś okup zorganizować - opowiada pani Krystyna, ciotka porwanego Marka.
Za uwolnienie pana Marka porywacze zażądali pół miliona złotych. Przekazanie okupu miało odbyć się na dworcu w podwarszawskiej Falenicy. Rodzina ofiary natychmiast powiadomiła o wszystkim policję.
- W samochodzie był zamontowany system GPS. Dzięki temu została namierzona pierwsza grupa przestępców. Z czasem, podczas trwania tej sprawy wychodziły kolejne okoliczności, pozwalające na zatrzymanie kolejnych sprawców - opowiada pan Marek.
Mózgiem porywaczy okazał się Arkadiusz L. – jeden z dawnych kontrahentów pana Marka. Kamery zarejestrowały go, jak pobiera z bankomatu gotówkę przy pomocy skradzionych mężczyźnie kart. Pozostali to znani policji recydywiści. Sprawa wydawała się jasna. A jednak…
- Po półtora roku trwania procesu, jeden z oskarżonych stwierdził, że chce powołać jeszcze świadka dodatkowego, a że jest to proces wspólny, to dotyczyło to od razu wszystkich. Czyli całego procesu - mówi pan Tomasz, brat porwanego pana Marka.
- Ten świadek nie stawił się na pierwszej rozprawie, na drugiej, na trzecią miała go doprowadzić policja, a świadka nie było i panowie poszli do domu - dodaje pani Ewa, matka porwanego mężczyzny.
Półtora roku po rozpoczęciu procesu, jeden z oskarżonych o porwanie mężczyzn, zgłosił konieczność przesłuchania kolejnego świadka. Ten nie stawił się jednak na żadną z kolejnych rozpraw. Nie udało się go odnaleźć również policji. Po sześciu miesiącach poszukiwań, sąd musiał wypuścić porywaczy na wolność.
- Areszt w każdej sprawie może trwać tylko i wyłącznie 2 lata. Istnieje możliwość, żeby go przedłużyć, ale muszą być spełnione szczególne przesłanki - mówi Marcin Łochowski z Sądu Okręgowego Warszawa.
Czy sześciu porywaczy, którzy potencjalnie zagrażają swojej ofierze, to nie jest wystarczająca przesłanka?
- To nie jest wystarczająca przesłanka i to jest ponowne pytanie do ustawodawcy - odpowiada Marcin Łochowski z Sądu Okręgowego Warszawa.
- W tym momencie wychodzi na to, że to grupy przestępcze rządzą a nie sąd. Sąd po prostu się ośmiesza - komentuje pani Joanna, narzeczona porwanego mężczyzny.
- Syn nie chce na ten temat rozmawiać. On jest porządnym człowiekiem, bardzo pracowitym. Tyle, co on się w życiu napracował, to inny całe życie przeżyje i się nie napracuje -powiedziała matka Arkadiusza L., jednego z porywaczy.
- Z soboty na niedzielę o godzinie 1 w nocy ktoś dzwonił przez domofon. Sądzę, że to byli oni, chcieli przekazać, że istnieją. Furtka była otwarta, przypuszczam, że niedługo mi siądą na tarasie - opowiada pani Joanna, narzeczona porwanego pana Marka.
Cztery miesiące po porwaniu pana Marka, z powodu uchybień proceduralnych, sąd wypuścił na wolność Grzegorza K. – domniemanego herszta „gangu obcinaczy palców”. Zza krat wyszli też mężczyźni oskarżeni o porwanie Limina Fu. Powód? Sąd przez prawie rok nie był w stanie znaleźć kompetentnego tłumacza! Podobnych spraw w najbliższym czasie może być o wiele więcej.
- Dopiero jak komuś stanie się krzywda, to podniesie się alarm, zacznie się szukanie winnych. U nas zawsze tak jest, że szuka się winnych już post factum, a nie działa się wyprzedzająco - podsumowuje prof. Brunon Hołyst, kryminolog.
Reporter: Rafał Zalewski