Koniec polskiego karpia?

Andrzej Armaciński, właściciel jednej z największych hodowli karpia w Polsce, dzisiaj stoi u progu bankructwa. Jego hodowlę zaatakował wirus KHV, który zdziesiątkował ryby. Na chorobę nie ma żadnego leku, żadna firma nie ma w swojej ofercie ubezpieczenia, a pan Andrzej na własny koszt musi utylizować tony śniętych ryb.

 Gospodarstwo rybackie  w Sosnowicy w województwie lubelskim było jedną z największych hodowli karpia w Polsce. Do niedawna nagradzane, dziś stoi na skraju bankructwa. Ponad sto ton śniętych ryb i milionowe straty.


-  Jeśli zostało nam 10% to będzie dobrze. Usnęły  nie tylko  ryby, które miały pojechać na stół wigilijny, usnął też  materiał zarybieniowy – mówi Andrzej Armaciński, właściciel gospodarstwa rybackiego.


Wszystkiemu winny jest wirus KHV, który zdziesiątkował karpie. Na wirusa nie ma żadnego leku, nie jest groźny dla człowieka tylko dla ryb.  Atakuje wyłącznie karpie i wyniszcza ich populację. Może być przenoszony przez ryby, wodę i ptaki.


- Zawsze szczyciliśmy się tym, że jesteśmy dobrymi hodowcami, że nasze gospodarstwo jest dobrym gospodarstwem – mówi Krzysztof Kata, pracownik gospodarstwa.

 
-  Nie ma w Polsce, jak mi wiadomo, żadnej firmy ubezpieczeniowej, która ubezpieczyłaby  karpie od śnięcia – mówi Andrzej Armaciński, właściciel gospodarstwa rybackiego.


Wirus znajduje się na liście chorób, podlegających obowiązkowemu zwalczaniu z urzędu.  Jednak jak twierdzi  Andrzej Armaciński, niewiele mu to pomogło.


-  Choroba jest zapisana w ustawie jako choroba zwalczana z urzędu.  Jeśli jest zwalczana z urzędu, to  ktoś za to powinien ponosić jakieś koszty, a nie hodowca – mówi Andrzej Armaciński, właściciel gospodarstwa rybackiego.


-  Jest  to jednostka   chorobowa zwalczana z urzędu według ustawy weterynaryjnej. Natomiast przepisy, które decydują już o szczegółowym postępowaniu z tą jednostką chorobową,  mówią troszeczkę inaczej – mówi Waldemar Michałojć z Wojewódzkiego Inspektoratu Weterynarii w Lublinie.


Panu Andrzejowi należałoby się odszkodowanie, gdyby powiatowy lekarz weterynarii nakazał wybicie ryb. Lekarz nakazał jedynie utylizację tych, które już padły. Właścicielowi gospodarstwa nie należy się zatem ani złotówka.


-  Inspektorat  twierdzi, że mi się odszkodowanie nie należy. Wydano mi  nakaz  utylizacji ryb na własny koszt,  twierdząc, że ustawa jest niejasna. Straty są kolosalne, po prostu nie mam za co żyć, nie mam za co kupić materiału zarybieniowego  i muszę zwolnić  ok. 15 pracowników – mówi  pan Andrzej.


O komentarz w sprawie poprosiliśmy Ministerstwo Rolnictwa. Po tygodniu otrzymaliśmy odpowiedz e-mailem. Przedstawiciele ministerstwa nie chcieli z nami rozmawiać przed kamerą.

,,(…) Stwierdzenie Pani Redaktor, że  sprawa ta  nikogo w ministerstwie nie obchodzi, uważam za bezpodstawne (…) osobom, którym nie przysługuje odszkodowanie, a które przyczyniły się do szybkiej likwidacji choroby zakaźnej, wojewódzki lekarz weterynarii, na wniosek powiatowego lekarza weterynarii, może przyznać nagrodę ze środków budżetu państwa.”

Urzędnicy zasłaniają się przepisami, a gospodarstwo  pana Andrzeja bez pomocy państwa może już niedługo przestać istnieć.


- Niektórzy urzędnicy  twierdzą, że nie jest to klęska żywiołowa. Nie jest, dla nas do jest koniec świata -  mówi pan Andrzej.


Reporter:  Aneta Krajewska

akrajewska@polsat.com.plakrajewska@polsat.com.pl