Żal i złość po śmierci dzieci
Iwona zaginęła po rozwodzie i jest uznana za zmarłą, Krzysztof zginął zmiażdżony przez windę, a Jarosław w tajemniczych okolicznościach. Za każdą z tych śmierci kryje się mroczna, niewyjaśniona do końca historia. Dlatego bliscy ofiar założyli stowarzyszenie, które ma zmusić prokuraturę do większego zaangażowania w śledztwa. Wyjaśnić trzeba wiele…
Kiedy rodzi się człowiek, rodzice robią wszystko, aby zapewnić mu dobrą przyszłość. Kiedy dorasta, widzą w nim szansę na godną, spokojną starość. Kiedy dziecko odchodzi, zostawia po sobie pustkę, której nie sposób wypełnić. Zwłaszcza jeśli śmierć nadchodzi niespodziewanie, w sposób, który nawet po latach przyprawia o dreszcze.
Krzysztof miał 26 lat, mieszkał w Łodzi. Pomagał rodzicom w prowadzonym przez nich dworcowym barze. 25 stycznia 2002 roku wyszedł zobaczyć się z kolegami. Do spotkania miało dojść w bloku obok.
- Syn przepuszczał ludzi do windy. Nastąpiło przeciążenie, winda gwałtownie ruszyła. Poszedł do góry, dostał w głowę. Winda się zatrzymała, znów ruszyła i tak kilka razy go przemieliła. Wpadł do szybu. Nie mogę o tym mówić – rozpacza Józef Sasin, ojciec Krzysztofa.
Jeszcze tego samego dnia sprawą wypadku zajęła się prokuratura. Okazało się, że tragedię spowodował błąd ludzki. Jeden z konserwatorów źle podłączył kabel zwisowy. Krzysztof miał pecha. Znalazł się w złym miejscu i złym czasie.
- To tak, jakby odwrotnie podłączył w samochodzie gaz i hamulec. Tak to było podłączone – mówi Maria Sasin, matka nieżyjącego Krzysztofa.
Konserwatora windy skazano na półtora roku pozbawienia wolności w zawieszeniu i karę grzywny.
- Złapali kozła ofiarnego i skazali. Ci, którzy brali za to pieniądze zostali bezkarni – mówi Józef Sasin.
Tuż po wyroku rodzice Krzysztofa wszczęli prywatne śledztwo. Okazało się, że firma konserwująca windy liczyła wówczas zaledwie trzech pracowników. Mimo to, jej właściciel podjął się obsługi 132 dźwigów. Zdaniem rodziców Krzysztofa o wszystkim wiedziały władze spółdzielni.
- Pracownik firmy w ciągu 8 godzin pracy musi wykonać przegląd w 26 windach osobowych. To jest niemożliwością. To właściciele firmy ponoszą odpowiedzialność za to. Oni dopuścili do sytuacji, że ten monter nie był w stanie wykonać tych czynności – twierdzi Józef Sasin, ojciec nieżyjącego Krzysztofa.
Mimo licznych wniosków i próśb, prokuratura nie znalazła podstaw do postawienia zarzutów firmie obsługującej windy oraz zatrudniającym ją władzom spółdzielni. Jak twierdzą śledczy, nie da się bowiem sprawdzić, czy trzech ludzi jest w stanie prawidłowo zakonserwować 132 dźwigi.
- Problemem w tym konkretnym przypadku była kwestia błędów, które zostały popełnione podczas prac remontowych. Pamiętajmy, że kable zostały podłączone w sposób wadliwy – mówi Krzysztof Kopania z Prokuratury Okręgowej w Łodzi.
Iwona miała 31 lat. Pracowała jako dziennikarka w łódzkiej stacji telewizyjnej. Była przebojowa. Snuła odważne plany na przyszłość. 19 lat temu zniknęła.
Na początku lat osiemdziesiątych Iwona poznała Marcina – znanego w mieście instruktora sztuk walki. Zapadła decyzja o ślubie. Młodzi zamieszkali w domu na obrzeżach Łodzi. W związku szybko zaczęło jednak się psuć.
- Od początku robił na mnie wrażenie człowieka niebezpiecznego. Zaczął popijać i zaczęły się awantury. On mi powiedział, że jak nie pozwolę, żeby ona wyszła za niego, to i tak mi ją zabierze. I jak się okazuje dzisiaj, to mi zabrał ją na zawsze – mówi Adam Puzio, ojciec zaginionej Iwony.
- To są bzdety, które ten pan opowiada – twierdzi Marcin, były mąż zaginionej Iwony.
Po czterech latach małżeństwa pani Iwona postanowiła się rozwieść. Mimo wyroku, wciąż mieszkała jednak z Marcinem pod jednym dachem. 10 listopada 1992 roku wieczorem oboje położyli się spać. Następnego dnia, Iwony już jednak nie było.
Krótko po zaginięciu Iwony okazało się, że razem z nią z domu zginął jej paszport, ubrania oraz podróżna torba. Kontrola na granicach wykazała jednak, że kobieta nie wyjechała z Polski. Śledztwo utknęło w miejscu. Ojciec Iwony rozpoczął poszukiwania na własną rękę.
- Szukałem ciała córki, zerwałem podłogę, cały ogród został przekopany i tam znalazłem torbę córki, z którą rzekomo wyjechała – opowiada Adam Puzio, ojciec Iwony.
- To on zakopał, on tam pozasypywał wszystko. Ja nie rozmawiam, proszę iść do mojego prawnika – mówi Marcin, były mąż Iwony.
Przez prawie 20 lat od zaginięcia śledczy wznawiali i umarzali postępowanie aż 17 razy. W 2002 roku na wniosek ojca Iwony, kobieta oficjalnie została uznana za zmarłą. Jej grób wciąż jednak stoi pusty.
Historię pana Jarosława przedstawialiśmy już kilka miesięcy temu. Był przedsiębiorcą. Prowadził pod Łodzią dwie firmy. W marcu 2004 roku niespodziewanie postanowił się ożenić. Jego ślub zapoczątkował jednak serię niewyjaśnionych do dziś zdarzeń.
- Na żądanie żony Jarek zostawił testament. Zostawił jej wszystko, co posiadał – mówi Marek Ziemiński, przyjaciel pana Jarosława. Przyjaciółka mężczyzny dodaje: tuż przed śmiercią Jarek bardzo wysoko się ubezpieczył, na 100 000 zł.
Piątego stycznia 2007 roku pan Jarosław już nie żył. Rodzinę i przyjaciół poinformowano, że zginął w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Będąc pod wpływem alkoholu spadł ze schodów i doznał śmiertelnych obrażeń. Sekcja zwłok wykazała jednak, że pan Jarosław w chwili śmierci był całkowicie trzeźwy.
- We wszystkich pomieszczeniach była krew. Policjanci to widzieli, ale nie zabezpieczyli śladów, bo nieszczęśliwy wypadek – twierdzi pan Ryszard, ojciec nieżyjącego mężczyzny.
- Jarek leżał twarzą do ziemi, a ona zmywała krew! W radiowozie zaczęła krzyczeć, że tego nie zrobiła – dodaje Marek Ziemiński, przyjaciel pana Jarosława.
Kilka dni temu bliscy Krzysztofa, Iwony i Jarosława postanowili założyć stowarzyszenie. Przygotowali transparenty i zorganizowali pod prokuraturą pikietę. Jak twierdzą, to pierwszy, lecz nie ostatni protest. Walka ma zakończyć się dopiero, gdy sprawiedliwości stanie się zadość.*
* skrót materiału
Reporter: Rafał Zalewski