Czy pan Stanisław mógł żyć?

Stanisław Kaczor wracał do domu na święta. Jednak nigdy do niego nie dotarł. W Lublinie, gdzie miał przesiadkę, zasłabł. Po reanimacji policji, lekarz pogotowia stwierdził zgon. Po kilku minutach policjanci zauważyli ruchy mężczyzny, zaczęli ponownie reanimować, ale lekarz uważał, że to drgawki pośmiertne. Jak okazało się, mężczyzna żył. Dzisiaj rodzina walczy o sprawiedliwość.

Drugiego grudnia ubiegłego roku Stanisław Kaczor wracał z Wiednia do rodzinnych Nowych Litewnik w województwie mazowieckim. W Lublinie miał przesiadkę. Nagle na ulicy stracił przytomność. Zauważyli to policjanci.


-  Policjanci udzielili mu pomocy. Na miejscu pojawił się drugi patrol, który przejeżdżał, wszyscy rozpoczęli akcję reanimacyjną, wyczuli puls. Po około 10 minutach przyjechała karetka - mówi  Andrzej Fijołek  z  Komendy Wojewódzkiej Policji w Lublinie.


Karetką przyjechali tylko  ratownicy medyczni. Zaczęli reanimować  50-letniego mężczyznę. Chwilę później została do pomocy wezwana karetka specjalistyczna z lekarzem.


-  Po pewnym czasie lekarz stwierdził, że podjęte czynności nie przynoszą efektu. Lekarz stwierdził, że mężczyzna zmarł. Mężczyzna ten został przykryty czarnym workiem, a lekarz poszedł do karetki wypisać akt zgonu - mówi  Andrzej Fijołek  z  Komendy Wojewódzkiej Policji w Lublinie.


-  On chciał za wszelką cenę do nas przyjechać, być z nami. Pierwsze minuty są najważniejsze na ratunek - mówi Wanda Kaczor, żona pana Stanisława.


-  Po kilku minutach,  kiedy mężczyzna był przykryty czarnym workiem okazało się, że się rusza. Policjanci podjęli  reanimację,  lekarz tłumaczył ruchy tego mężczyzny, że są to ruchy pośmiertne - mówi  Andrzej Fijołek  z  Komendy Wojewódzkiej Policji w Lublinie.


- Lekarz miał racjonalne przesłanki, nie tylko oczy i ręce, ale urządzenia, które określają akcje serca. Jeśli  podjął takie decyzję,  to miał podstawy - mówi Zdzisław Kulesza,  dyrektor Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Lublinie.


Pan Stanisław trafił do szpitala, gdzie po dziesięciu godzinach zmarł. Śledczy po kilku dniach zatelefonowali do kliniki, żeby dowiedzieć się o stan zdrowia pacjenta. Wówczas okazało się, że mężczyzna nie żyje, a ciało zostało wydane rodzinie. Taka decyzja uniemożliwiła sekcję zwłok.


-  O tego typu zdarzeniach  szpital powinien był poinformować właściwą prokuraturę i zazwyczaj tak się dzieje.  Przepisy te nadal obowiązują. Prokuratura wszczęło śledztwo w sprawie narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo  utraty zdrowia przez lekarza. Sprawdzamy także, czy nie doszło do popełnienia przestępstwa nieumyślnego spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu - mówi Beata Syk-Jankowska, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Lublinie.


-  Skoro po paru minutach lekarz  stwierdza zgon, a on się porusza, a  lekarz twierdzi, że to drgawki,  to nie nadaje się do ratowania ludzi. Minął się z powołaniem – mówi Sylwia Kaczor, córka pana Stanisława.


 Jak nazywał się lekarz, który był wtedy w karetce?  Nie wiadomo. Prokurator zwrócił się z tym pytaniem do Pogotowia Ratunkowego w Lublinie. Śledczy zastanawiają się także nad możliwością przeprowadzenia ekshumacji.


-  Chcemy tego, może dzięki tym badaniom okaże się, jak było naprawdę. Może gdyby pomoc przyszła wcześniej, nie zaprzestano tej akcji, to ojciec  żyłby. Może, gdyby parę minut mu poświecili, nie wiadomo, ale mogli spróbować – mówi Sylwia Kaczor, córka pana Stanisława.*

*skrót reportażu

Reporter: Artur Borzęcki

aborzecki@polsat.com.pl