Śmierć na kładce

Marcin spłonął żywcem prawie dwa lata temu w Dąbrowie Górniczej. Szedł po zaniedbanej kładce kolejowej, gdy załamała się jedna z desek, a jego noga dotknęła linii trakcyjnej pod napięciem 3 tysięcy woltów. Winnych zaniedbania kładki nie ma. Nie przyznaje się do niej ani PKP, ani miasto.

Marcin w sierpniu skończyłby 28 lat. Jego życie zostało przerwane 7 lipca 2010 roku. Mężczyzna przechodził wieczorem przez kładkę w Dąbrowie Górniczej-Strzemieszycach.  Nagle jedna z desek złamała się. Marcin nogą zahaczył o trakcję elektryczną. Został porażony prądem o napięciu 3 tysięcy woltów.

-  On palił się, cały w ogniu był, cała stopa mu odpadła – opowiada Bożena Mrówka, babcia Marcina.

Kilka dni przed tragedią mieszkańcy mówili o fatalnym stanie kładki miejskim strażnikom. Jeden z nich próbował zainteresować sprawą Urząd Miasta i PKP. Przeszedł przez urzędniczy ping-pong.

- W urzędzie miasta stwierdzono, że urząd nigdy tej kładki nie posiadał, że powinienem udać się do wydziału nieruchomości PKP. Zadzwoniłem do Katowic i dowiedziałem się, że odpowiada za to PKP w Dąbrowie. Osobiście się tam udałem. Rozmawiałem z panem administratorem i z panią zarządcą.
Obiecano mi, że następnego dnia ktoś przyjedzie na tę kładkę i zajmie się problemem. Jak widać nie zajęli się - opowiada Paweł Starostecki, strażnik miejski w Dąbrowie Górniczej.

Czy to możliwe, że za kładkę nikt nie odpowiada? Na pewno nikt od lat jej nie remontował.  Ostatnio - w 1999 roku. Za pieniądze miasta, ale na mocy porozumienia z PKP.  Dziś do kładki nikt się nie przyznaje.

- Kładka znajduje się na terenie zamkniętym, kolejowym, który jest wyjęty spod jurysdykcji miasta. Ma ona swojego zarządcę i administratora, którego obowiązkiem jest dbanie o jej stan techniczny – mówi Bartosz Matylewicz, rzecznik Urzędu Miasta w Dąbrowie Górniczej.

Udaliśmy się do oddziału PKP w Katowicach, gdzie pokazaliśmy wypis z rejestru gruntów. W czasie, gdy zginął Marcin, władającym gruntem były PKP.

- To jest tylko władający, a kogo mamy właściciela? To jest tylko wskazanie podmiotu. To jest dokument pomocniczy, nie jest on dokumentem stwierdzającym własność – twierdzi Jolanta Michalska z oddziału gospodarowania nieruchomościami PKP SA w Katowicach.

- To jest niczyje… ale to dziecko, co zginęło, było czyjeś. Gdyby pani zobaczyła, jak ludzie teraz przechodzą, rowery pod pachami przenoszą. Czy oni czekają na następny raz, żeby komuś życie zmarnować? – pyta Mariola Adamczyk, matka Marcina.

I tak od niemal dwóch lat, bo choć miasto po tragedii postanowiło wybudować w tym miejscu bezpieczne przejście przez tory, to wciąż nie może dogadać się w tej sprawie w PKP.

Sprawa podzieliła także sąd i prokuraturę. Śledczy uznali, że kładka należy do PKP.  Dlatego o przyczynienie się do śmierci Marcina oskarżyli Annę S., zarządcę nieruchomości PKP w tym rejonie. Stwierdzili, że powinna dbać o stan kładki. Problem w tym, że w kwietniu 2012 roku sąd kobietę uniewinnił.

- Kwestie sporu pomiędzy przedstawicielami spółki PKP SA a przedstawicielami Skarbu Państwa była przedmiotem rozważań sądu. Sam fakt istnienia tego sporu miał wpływ na ocenę zachowania oskarżonej, a co za tym idzie na treść rozstrzygnięcia – mówi Edyta Dydak-Łojewska z Sądu Rejonowego w Dąbrowie Górniczej.

- Bazowaliśmy na wyciągu z rejestru gruntów, które od 1968 roku wskazują na PKP jako na władającego działką, na której była kładka, na ustawie o komercjalizacji PKP, z którego wynikało, że wszystkie tereny przeszły w wieczyste użytkowanie na rzecz PKP – informuje prokurator Zbigniew Zięba, szef Prokuratury Rejonowej w Dąbrowie Górniczej.

- Ciężko żyć. Sama muszę to sobie przetłumaczyć. W maju mieliśmy wesele córki mojego brata. Marcin kupił sobie garnitur i ten sam garnitur drugi raz miał założony, żeby go pochować… - rozpacza Mariola Adamczyk, matka Marcina.*

* skrót materiału

Reporterka: Marta Terlikowska

mterlikowska@polsat.com.pl