Dowody giną, morderca na wolności
Ciało Mariusza znaleziono w jeziorze. Ktoś obciążył je workiem z kamieniami i wrzucił do wody. Mężczyzna zginął od strzału w głowę. Miał 24 lata. Choć od zbrodni minęło 13 lat, wciąż nie wiadomo, kto zabił. Rodzina wskazuje na swoich sąsiadów, którzy mieli podobną broń, która zniknęła w zadziwiających okolicznościach.
- Wiem dokładnie kto zamordował, jak doszło do zabójstwa, a bandyci są na wolności. To tragedia – mówi Leon Sobkowiak, stryj zamordowanego Mariusza.
Mariusz Sobkowiak miał 24 lata. Mieszkał w Głuchowie – małej wsi niedaleko Poznania. Był rolnikiem. Pracował w gospodarstwie swoich rodziców. Tam zaczynał się i kończył cały jego świat, całe życie.
- Wódki nie używał, nie palił, nie miał wrogów – rozpacza Jan Sobkowiak, ojciec Mariusza.
Jest niedziela 23 maja 1999 roku. Mariusz spędza z rodziną spokojny dzień w domu. Około godziny 22 wszyscy domownicy idą już spać. Mariusz ogląda jeszcze telewizję. Chwilę później ginie po nim wszelki ślad.
- Jest takie powiedzenie, że morderca zawsze o krok wyprzedza policję i prokuraturę, a my staramy się go dogonić. Na razie nie udało nam się ustalić osoby odpowiedzialnej za zabójstwo Mariusza S. - mówi Magdalena Mazur-Prus z Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
Po czterech dniach poszukiwań, bawiące się nad pobliskim jeziorem dzieci zauważyły w wodzie dryfujące ciało. Okazało się, że to zwłoki Mariusza. Mężczyzna był związany i obciążony pełnym kamieni workiem. Na głowie znajdowała się rana od kuli.
- Z głowy wyciekała jakby krew. Miał lekkie siniaki na rękach i odciśnięte dłonie, tak jakby przed śmiercią był trzymany z tyłu – mówi Leon Sobkowiak, stryj zamordowanego Mariusza
Sekcja zwłok wykazała, że Mariusz zginął od strzału z przyłożenia. Do zabójstwa użyto domowej roboty strzelby gładkolufowej. Morderca strzelał z tzw. loftki – naboju pełnego metalowych kulek powszechnie używanych przez kłusowników. W czaszce Mariusza utkwiły aż cztery z nich. Mężczyzna nie miał najmniejszych szans.
- Moim zdaniem osoby przyszły do domu Sobkowiaków i zawołały Mariusza. Myślę, że je znał – mówi Leon Sobkowiak, stryj Mariusza.
- Słyszałam jak Mariusz tej nocy wychodził. Morderca był w domu. Nie było żadnej szamotaniny. On musiał iść spokojnie, bo klucz zostawił sobie na parapecie – opowiada Urszula Sobkowiak, matka Mariusza. Pokazaliśmy pani Urszuli portrety pamięciowe mężczyzn, których zauważono tej nocy w okolicach domu Mariusza.
- To jest Jacek P., syn sąsiada, a to jest zięć P. Jestem pewna, że to właśnie oni – powiedziała pani Urszula.
Kilka dni po zabójstwie cień podejrzenia padł na Andrzeja i Jacka P. – sąsiadów państwa Sobkowiaków. Mieli w domu nielegalną broń. W tym domowej roboty strzelbę. Taką, z jakiej zabito Mariusza.
- Ustalono, iż sąsiedzi zamieszkujący niedaleko, są osobami, o których powszechnie było wiadomo, że kłusują i posiadają broń, która do tego służy – mówi Magdalena Mazur-Prus z Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
- Co ja panu będę mówił, dlaczego ukryłem tę broń. Jeśli ja tego nie zrobiłem, to po co ja będę mówił? – usłyszeliśmy od Andrzeja P., sąsiada państwa Sobkowiaków.
Gdy policja przeszukała posesję Andrzeja i Jacka P., żadnej strzelby nie znaleziono. Sąsiedzi Sobkowiaków zaprzeczyli, aby mieli u siebie jakąkolwiek broń. Sprawa utknęła w martwym punkcie. Pół roku później na policję zgłosił się jednak zięć Andrzeja P. Przyznał, że broń faktycznie tam była. Tuż przed wizytą policji została jednak skrzętnie ukryta.
- Ukryłem tę broń 3 dni po zabójstwie. Pan Sobkowiak zaczął wyzywać teścia. Mając taką nielegalną broń, każdy by się wystraszył, nie? Przychodzi człowiek do ciebie i mówi: tyś go zaj…, dosłownie tak powiedział. To mając coś nielegalnego, szybko trzeba to wywalić – tłumaczy Mariusz S., zięć Andrzeja P.
Zięć Andrzeja P. zeznał, że broń najpierw zakopał w ogrodzie. Potem wydobył ją i wywiózł nad jezioro. Tam dwie strzelby zapakował w worek i wrzucił do wody. Tę, która mogła być użyta do zabójstwa zostawił jednak pod drzewem i odszedł. Następnie strzelba rozpłynęła się jak we mgle.
- S. twierdził, że zostawił tę broń pod drzewem i ktoś ją zabrał. Nie wierzę – mówi Leon Sobkowiak, stryj zamordowanego Mariusza.
- Ja wiem, jak to wygląda... Szkoda, że w ogóle to zdawałem, bo trzeba było tego w ogóle nie ruszać, bo jeszcze gorszy zamęt wyszedł - mówi Mariusz S., zięć Andrzeja P.
We wskazanym przez zięcia Andrzeja P. miejscu policjanci znaleźli tarczę strzelniczą, sztucer oraz kolbę od innej strzelby. Broń, z której mógł paść śmiertelny strzał, przepadła jednak bez śladu. Broń znad jeziora śledczy zabrali na komendę. Tam mieli ją zbadać eksperci. Dowody zniknęły jednak równie szybko, jak się pojawiły.
- Ta broń, tak samo jak deska służąca ze tarczę strzelniczą, one po prostu zaginęły. Zostały przez kogoś ukryte – przyznaje Magdalena Mazur-Prus z Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
- Rozmaite teorie na temat zaginięcia broni krążyły. Zresztą, nie tylko broń zaginęła, ale i taśma video z nagraniem z poszukiwań ciała Mariusza i chyba jeszcze jakieś notatki – dodaje Łukasz Cieśla, dziennikarz Głosu Wielkopolskiego.
- Zdarzały się przypadki czasowych zaginięć dowodów, ale tak, żeby dowody zapadły się ostatecznie pod ziemię, to z taką sytuacją do czynienia nie miałem – mówi Jarema Sawiński z Sądu Okręgowego w Poznaniu.
W październiku 2003 roku policjant prowadzący śledztwo w sprawie zabójstwa Mariusza postawiony został w stan oskarżenia. Prokuratura zarzuciła mu, że to on ukrył dowody zbrodni. We wrześniu 2007 roku sąd jednak prawomocnie go uniewinnił. I choć broń nigdy się już nie odnalazła, do dziś nikt nie poniósł za jej zaginięcie żadnej odpowiedzialności.
- Faktem jest, że sprawca morderstwa chodzi na wolności. Jest groźny. Jeśli raz zabił, to może się to powtórzyć – podsumowuje Łukasz Cieśla, dziennikarz Głosu Wielkopolskiego.*
* skrót materiału
Reporter: Rafał Zalewski