Morderczyni czy ofiara przemocy?
Bezwzględna mężobójczyni czy ofiara przemocy męża? Pani Dorota została skazana za zastrzelenie męża – znanego w Bydgoszczy biznesmena. Kobieta nie pamięta tych wydarzeń. Pamięta za to wiele lat przemocy z jego strony. M.in. to, że przykładał jej broń do głowy, gdy chciała odejść. Sąd stwierdził, że jej opowieści to fikcja, uznał, że jest skrajnie zepsuta i zdemoralizowana. Wyrok jest surowy - 25 lat więzienia.
Dorota i Leszek poznali się jeszcze w latach 90-tych. Ona była samotną matką, on znanym i szanowanym w Bydgoszczy biznesmenem. Handlował komputerami. Był właścicielem dużego biurowca. Ale, jak twierdzi pani Dorota, w domu stawał się kimś zupełnie innym.
- Nieraz słyszałam jak on na nią krzyczał. Fajna była, tylko bardzo skryta, problemy nosiła w sobie. Wiadomo było, że to się źle skończy. Z daleka się go bała – opowiada sąsiadka pani Doroty.
- Pierwszy raz uderzył mnie, gdy byłam w ciąży. Dostałam krwotoku, dzięki Bogu ciążę udało się uratować i syn żyje. Zdarzało się, że bił mnie raz na miesiąc, raz na tydzień, nieraz trzy dni z rzędu. Nie było reguły. To trwało latami – opowiada pani Dorota, skazana na zabójstwo męża.
- Na początku pił raz lub dwa w tygodniu, potem coraz częściej. Mówił, że ją zabije. Gdy próbowałyśmy uciekać, rzucał się pod samochód, masakryczne rzeczy tam się działy. Kiedyś ze złości siekierą i piłą pociął jej wszystkie rzeczy – opowiada Patrycja, córka pani Doroty.
- On nigdy jej marnego słowa nie powiedział. Zawsze „Dorotko, Dorotko”. Żeby tak pana żona kochała, jak Leszek kochał ją. Tu chodzi o majątek – twierdzi matka nieżyjącego Leszka.
W kwietniu 2006 roku 31-letnia wówczas pani Dorota po raz pierwszy postanowiła odejść od męża. Razem z dziećmi wyprowadziła się do specjalnego ośrodka. Chciała znaleźć pracę i rozpocząć życie od nowa. Kilka dni później, pod jej nieobecność w ośrodku pojawił się jednak pan Leszek i zabrał z niego syna Arkadiusza.
- Odizolował mnie całkowicie od syna. Kiedyś przysłał mi w nocy SMS, że Arek leży ciężko chory w szpitalu. Jeździłam po wszystkich szpitalach, szukałam dziecka, płakałam, wariowałam z niepokoju. Na drugi dzień mąż łaskawie odebrał telefon i powiedział, że to był żart. Po trzech takich żartach nie wytrzymałam i kolejny raz wróciłam do domu – wspomina pan Dorota.
- Odkąd pamiętam, tata miał w domu pistolet, trzymał go w sejfie. Chodził od czasu do czasu na strzelnicę, robił badania psychologiczne, czy nadal może tę broń posiadać. Dziwnym trafem zawsze to pozwolenie dostawał, mimo że były przeciwko niemu sprawy na tej policji – opowiada Patrycja.
- Przystawiał mi ten pistolet do głowy i mówił, że zabije, jak spróbuję odejść. Później z tej broni zginął – dodaje pani Dorota.
Po powrocie pani Doroty z ośrodka małżeńska wojna przybrała na sile. Do konfliktów dochodziło praktycznie codziennie. 29 stycznia 2008 r. wszystko miało wyglądać inaczej. Tego dnia pani Dorota miała świętować swoje 33 urodziny.
- Koło północy usłyszałam huk. Zeszłam po schodach. Tata leżał na ziemi, a mama była cała zapłakana i roztrzęsiona. Nie była w stanie sklecić porządnie zdania – opowiada Patrycja.
Do zabójstwa doszło tuż przed północą. Dzieci już spały. Między małżonkami najprawdopodobniej znowu doszło do kłótni. Nie wiadomo dokładnie, co stało się później. Wiadomo tylko, że padł jeden strzał. Po chwili pan Leszek już nie żył.
- Ja z tej feralnej nocy nie pamiętam nic. Biegli wypowiedzieli się, że nastąpił jakiś mechanizm wyparcia. Na broni nie ma moich odcisków palców, na nabojach, łusce, magazynku też nie ma. Nie mam na ubraniu śladów prochu, podobno trochę na rękach było – mówi pani Dorota.
Zdaniem prokuratury pani Dorota z zimną krwią podeszła do męża i strzeliła mu w tył głowy.
- Najwięcej prochu na dłoniach miał zięć, z tego wynika, że on miał tę broń w ręku – mówi Anna Górzna, matka pani Doroty.
Leszek K. zginął od strzału z tzw. „przyłożenia” - ze swojej własnej broni. Najprawdopodobniej sprawca zaatakował, gdy mężczyzna już spał. Pani Dorota niemal natychmiast została aresztowana. Kilka miesięcy później rozpoczął się proces.
W grudniu 2010 roku panią Dorotę skazano na 25 lat więzienia. Sąd uznał jej opowieści o przemocy domowej za wyssane z palca. Na dodatek stwierdził, że pani Dorota jest skrajnie zepsuta i zdemoralizowana. Nie rokuje też żadnych nadziei na resocjalizację.
O wyroku rozmawialiśmy z sędzią Włodzimierzem Hillą z Sądu Okręgowego w Bydgoszczy.
Sędzia: Na przykład deklaruje, że tak jej zależy na dobru dzieci, a tak naprawdę dobro dzieci naraża przez to, że pozbawia ich ojca. Takich argumentów jest dużo więcej.
Reporter: Powiadamiała policję, że mąż ma w domu broń. Nikt nie zrobił w tej sprawie absolutnie nic.
Sędzia: Te okoliczności są potwierdzone, jednakowoż sąd, co do samej zasady, nie daje wiary oskarżonej, żeby takie fakty miały miejsce.
Reporter: Czyli zdaniem sądu, on ani nie bił jej, ani nie groził jej bronią, ani nie było tam żadnych awantur?
Sędzia: Tak. Ona miała po prostu swoją wizję dalszego życia, bez swojego męża.
Reporter: Ale jest milion sposobów na to, aby pozbyć się kogoś tak, żeby nie zostać schwytanym!
Sędzia: No, właśnie. No, właśnie. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
Kilka tygodni temu pani Dorota złożyła wniosek o wznowienie procesu. Uważa, że zasługuje na mniejszy wyrok. Jak twierdzi, w całej sprawie jest ofiarą, nie katem. Nie ona dała bowiem początek całej tragedii.
- Teza pana redaktora prowadziłaby do wniosku, że sposobem rozwiązania takiego problemu jest zabicie sprawcy przemocy. A tego prawo karne w żaden sposób zaakceptować nie może – mówi Włodzimierz Marszałkowski z Prokuratury Rejonowej Bydgoszcz-Południe.
- Gdzie byli ci ludzie? Umywali ręce, a teraz stroją się w szaty wielkich obrońców sprawiedliwości? Przecież to jest kpina! – ocenia Bogdan Bednarek z Fundacji „Razem Lepiej”.*
* skrót materiału
Reporter: Rafał Zalewski