Wrobieni w napad?

Robert jest w więzieniu, Paweł ukrywa się, bo nie może pogodzić się z karą. Obaj zostali skazani na 5 lat za napad na właścicielkę hurtowni pod Garwolinem. Obaj mieli alibi, a ślady zabezpieczone po napadzie nie należały do nich. Mężczyzn rozpoznały jednak napadnięte kobiety. Ich zeznania budzą wiele kontrowersji.

Paweł S. ma 31 lat. Mieszka w Latowiczu – niewielkiej wsi na Mazowszu. Od lat przyjaźni się tam z sąsiadem - Robertem W. W dzieciństwie chodzili do jednej klasy. Dziś dzielą ze sobą wyłącznie kłopoty.

Wszystko zaczęło się pod koniec lat 90. Paweł i Robert wybrali się wówczas na dyskotekę. W grupie, z którą się bawili, doszło do bójki. Zginął człowiek. Robert został uniewinniony. Pawła skazano na dwa lata w zawieszeniu.

- Mój mąż nie brał akurat czynnego udziału. Tylko stał w tej grupie – przekonuje Marzena S., żona Pawła S.

- Nikt nie chce udowadniać, że on jest niewiniątkiem, ale on tego nie zrobił. Po prostu losowo tak się przytrafiło – zapewnia siostra Roberta W.

Latem 2004 r., Pawłowi S. urodził się syn. 23 lipca mężczyzna wraz z żoną i dzieckiem zamieszkał u swoich rodziców. Od tej pory wszystko miało układać się jak w bajce. Jednak jeszcze tego samego dnia, 30 kilometrów od Latowicza, miały miejsce dramatyczne zdarzenia.

23 lipca 2004 r., w pobliżu Garwolina doszło do brutalnego napadu. Ofiarą padły dwie kobiety – córka i siostra właścicielki pobliskiej hurtowni. Tego wieczoru wiozły samochodem utarg z kilku ostatnich dni. Bandyci posłużyli się tzw. „metodą na policjanta”.

- Napastnicy zrabowali ponad 20 000 złotych oraz telefon komórkowy – informuje Krystyna Gołąbek, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Siedlcach.

- Pokrzywdzone miał wyminąć nieoznakowany radiowóz. Jeden ze sprawców pokazał lizaka, że mają zjechać. Wpadali do samochodu i go obrabowali. Nie mieli masek, dotykali wszystkiego bez rękawiczek. Sporządzono portrety pamięciowe. Na jednym miał być mój mąż. Tylko, że tego dnia on nie wychodził z domu – mówi Marzena S., żona Pawła S.

- Siedem osób może potwierdzić, że syn nie wychodził tego dnia z domu – dodaje Halina S., matka Pawła S.

- Po prostu, chcieli brata wsadzić. Tak było łatwiej, jest na tacy, to niech idzie siedzieć. Co tam czyjeś życie – mówi siostra Roberta W.

Trzy dni po napadzie Paweł S. i Robert W. zostali zatrzymani. Pokrzywdzone kobiety rozpoznały ich jako sprawców napadu. Prokurator postawił im zarzut rozboju. Obaj zostali też tymczasowo aresztowani.

- Ustawili mnie wśród trzech „słupów”. Jeden był duży, drugi mały, gruby i chudy. W ogóle mnie nie przypominali. Jedna z kobiet mnie nie rozpoznała, powiedziała, że to nie ja, a druga była pewna, powiedziała, że to ja zrobiłem – opowiada Paweł S., skazany za napad.

- Bandyci wyskakują, robią napad, a potem go kończą, zakładają kominiarki i odjeżdżają. To jest nielogiczne zeznanie, beznadziejne, bez sensu – ocenia Jacek Musialik, prywatny detektyw.

- Nikt nie sprawdza, nie weryfikuje, że ta wersja jest po prostu głupia – dodaje Joanna Skibniewska, dziennikarka.

Zarówno Paweł S., jak i Robert W. mają alibi na czas napadu. Pierwszy spędzał czas z nowo narodzonym dzieckiem. Drugi był 70 km dalej – robił zakupy w jednym z warszawskich supermarketów. Zapamiętała go jedna ze sprzedawczyń. Najprawdopodobniej zarejestrował go też monitoring. Prokurator nie wystąpił jednak o zabezpieczenie nagrań. Skierował za to do sądu akt oskarżenia.

- Robiliśmy takie doświadczenie. Też w piątek, około godziny 19-tej spróbowaliśmy przejechać do miejsca, gdzie było zdarzenie. Jest to fizycznie niemożliwe. Nawet, jeżeli mieliby sygnały świetlne i dźwiękowe, też by tam nie dojechali – mówi Jacek Musialik, prywatny detektyw.

Dlaczego sąd nie dał wiary zeznaniom świadków Pawła S. i Roberta W.?

- Tamte zeznania nie zasługują na wiarę, a zeznania tych kobiet tak – odpowiada Krystyna Święcicka, rzecznik Sądu Okręgowego w Siedlcach.

W samochodzie, którym poruszały się napadnięte kobiety, odnaleziono odciski palców i ślady DNA. Żaden z nich nie należał jednak do Pawła, ani Roberta. Co więcej - okazało się, że skradziony podczas napadu telefon funkcjonował jeszcze przez kilka kolejnych dni. Wysyłano z niego SMS-y do znajomych jednej z napadniętych kobiet.

- Na ten numer przesłane zostały cztery wiadomości tekstowe, a z tego numeru dwie takie wiadomości zostały wysłane. Nie było numeru stacji bazowej. Zdaniem operatora, wskazuje to, że był to tylko raport o doręczaniu wiadomości tekstowej, a później raport o niedoręczeniu takiej wiadomości – tłumaczy Krystyna Gołąbek, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Siedlcach.

- Dysponujemy trzema ekspertyzami. Ci biegli uważają, że to nie mogły być jakieś raporty zwrotne, czy informujące o doręczeniu SMS – a – mówi Iwona Zielinko, obrońca Pawła S.

- Kompletnie nieprzeprowadzone śledztwo, kompletnie! Jakby popatrzeć z boku, to nie wiadomo, czy w ogóle ten napad był – mówi Joanna Skibniewska, dziennikarka.

W grudniu 2004 roku sąd uchylił areszt wobec Pawła S. i Roberta W. Ich rodziny zwróciły się o pomoc do prywatnego detektywa. Miał dowiedzieć się, w jaki sposób Paweł i Robert znaleźli się w cieniu podejrzeń. Obaj mieszkali z dala od hurtowni. Nie znali też jej właścicieli, ani żadnej z poszkodowanych kobiet.

- Ja ich zidentyfikowałam, Klaudia ich zidentyfikowała, także nie ma o czym mówić. Nie chcę z panem rozmawiać, to mnie wyprowadza z psychiki – mówi Elżbieta N., jedna z poszkodowanych.

- Ludzie mi pomogli, którzy wiedzieli o nich. Na 1000 procent to oni. To nie ma nawet dwóch zdań – przekonuje Zygmunt Z., współwłaściciel hurtowni.

- Kto może wiedzieć, że wyjeżdża sobie pani z pieniążkami z danej hurtowni? Tylko ktoś, kto pracuje w hurtowni i widzi, co tam się dzieje – mówi Jacek Musialik, prywatny detektyw.

Dzień po napadzie właścicielka hurtowni złożyła na policji obszerne zeznania. Opowiedziała, że jeden z jej pracowników w dniu przestępstwa zachowywał się dziwnie. Nerwowo wysyłał i kasował SMS-y. Wcześniej przechwalał się, że ma znajomości w świecie przestępczym. Jeden z jego kolegów odwiedzał go także w hurtowni.

- Ten portret pamięciowy, to dosłownie ja mógłbym nałożyć na jego twarz. Był identyczny. To jest tak, jakby ktoś opisywał S. (kolegę mężczyzny, którego zachowanie wzbudziło podejrzenia właścicielki hurtowni – przyp. red.) – mówi Jacek Musialik, prywatny detektyw.

W styczniu 2006 roku sąd skazał Pawła S. i Roberta W. na pięć lat więzienia. Mimo apelacji, kolejne instancje podtrzymały wyrok. Robert W. przebywa obecnie w zakładzie karnym. Paweł S. – wciąż się ukrywa.

- Nie uważam, że powinienem siedzieć 5 lat za coś, czego nie zrobiłem – mówi Paweł S.

Właściciele hurtowni nie chcieli opowiedzieć nam o napadzie. Na widok kamery zareagowali agresją. Rozmowę przerwała również Krystyna Święcicka, rzecznik Sądu Okręgowego w Siedlcach, gdzie zapadł wyrok"

Reporter: Czy pani dopuszcza możliwość, że ci mężczyźni zostali skazani niewinnie?

Rzecznik: Proszę pana, skończmy tę rozmowę, bo, naprawdę, nie taki obrót mieć powinna rozmowa z rzecznikiem. Nie pod tym adresem te pytanie, proszę pana. A z Polsatem kończę współpracę.
Reporter: Ale komu mam zadawać te pytania w takim razie pani sędzio?
Rzecznik: A dlaczego do mnie?
Reporter: Bo pani jest rzecznikiem prasowym.
Rzecznik: No tak.

- Ja wszystkim udowodnię, że mój mąż nie jest bandytą. Do końca życia będę walczyć i wyjaśnię to – zapowiada Marzena S., żona Pawła S.

* skrót materiału

Reporter: Rafał Zalewski

rzalewski@polsat.com.pl