Karmi 200 psów – gmina nie pomoże!
Renata Olszewska wstaje i gotuje jedzenie dla 200 psów, później je krami, sprząta boksy i znów gotuje. Tak wygląda jej każdy dzień. Kobieta odziedziczyła przytulisko dla zwierząt po swojej mamie. Od tego czasu nie ma wolnych świąt ani weekendów. Choć to na gminie ciąży obowiązek opieki nad bezpańskimi psami, to burmistrz pomóc pani Renacie nie zamierza!
Jeżeli chcą państwo pomóc pani Renacie, prosimy o kontakt z redakcją: 22 514 41 26 lub interwencja@polsat.com.pl
- Ja wiem, powiedzą, że wariatka, tak jak o mamie, że śmierdzi psami, ale mnie to nie przeszkadza. Czasem, jak przechodzę koło miejscowego sklepu, to szczękają za mną albo gwiżdżą. Ale sobie myślę: co mnie to obchodzi – mówi Renata Olszewska, właścicielka prywatnego przytuliska.
Jeszcze dwa lata temu pani Renata nie przypuszczała, że jej życie tak się potoczy. Studiowała germanistykę. Jej mama, pani Stanisława, od 25 lat w Rachowie niedaleko Annopola prowadziła na swoim prywatnym terenie nieformalne przytulisko dla bezdomnych psów. Sama opiekowała się 200 psami. Już wtedy błagała o pomoc. Byliśmy tam z kamerą w 2010 roku.
- Nikt tego nie rozumie, to jest całe moje życie. Czwarta godzina - wstaję, druga w nocy – kładę się, to widzi pan, ile ja mam spania. Zanim ja rozleję, ugotuję… to jest 21 garnków – opowiadała wówczas pani Stanisława.
- Ja podziwiam mamę, bo przychodzę tutaj na 4-5 godzin i jestem wykończona. Przychodzę do domu, to głowa mi pęka i mam dość – mówiła pani Renata.
Niestety, w kwietniu 2011 roku pani Stanisława zmarła na nieleczoną chorobę nowotworową. Z dnia na dzień jej córka, pani Renata, musiała zmienić swoje plany życiowe. Razem ze swoim partnerem, panem Waldemarem, zamieszkali na terenie przytuliska, żeby opiekować się psami.
- To było najgorsze, kiedy mama leżała na oddziale onkologii i nie mogła już mówić, ale gdy mnie zobaczyła, to łzy jej ciekły po policzkach. Opowiadałam jej o psach, że nie musi się martwić, że mają co jeść, że my z Waldkiem jesteśmy przy nich. Na pewno bym ich nie zostawiła po śmierci mamy. Samej z tyloma psami, a było prawie 200, byłoby mi ciężko. Mam ogromne wsparcie w Waldku, gdyby nie on, to nie wiem, czy bym podołała – mówi pani Renata.
Sen z powiek pani Renaty i pana Waldemara spędzają pieniądze. Każda, nawet najmniejsza pomoc jest dla nich bezcenna. Nie wystarczają akcje medialne, artykuły w gazetach. Potrzebna jest stała pomoc z gminy. Burmistrz twierdzi, że zabraniają mu tego przepisy. W gminie nie ma jednak schroniska, do najbliższego jest 100 km i ludzie podrzucają psy pani Renacie.
- Misiek wyrzucony na osiedlu w Annopolu, Hultaj podrzucony przez siatkę, Dingo zostawiony przy przytulisku – pokazuje nam psy pani Renata.
- My nie możemy dofinansowywać takich prywatnych inicjatyw, bo każdy, kto ma większą liczbę zwierząt, chciałby od nas pieniądze – mówi Wiesław Liwiński, burmistrz Annopola.
- Ale to przytulisko pomaga rozwiązać problem bezdomnych zwierząt, który należy do zadań gminy! Nie uważam, że przepisy zabraniają to dofinansować, wręcz odwrotnie. Jest ustawa o wolontariacie. Powinno dojść do współpracy i podpisania umowy miedzy tą osobą a władzami samorządowymi. Dobra wola i dobre intencje by wystarczyły – twierdzi Ewa Gebert, prezes Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Zwierząt Animals.
Co na to burmistrz Annopola?
Reporterka: Ma pan wrażenie, że pani Renata trochę wyręcza gminę?
Burmistrz: Na pewno tak. Miałem takie pytanie w ubiegłym roku, co by było, gdyby pani Renata nagle wypuściłaby te wszystkie psy? To mielibyśmy problem.
Reporterka: Duży. I musiałby pan pieniądze szybko znaleźć.
Burmistrz: Tak.
Reporterka: Znalazłby pan?
Burmistrz: Odpowiedziałem na to pytanie, że nie wiem, ale jestem przekonany, że pani Renata tak kocha te psy, że ich nie wypuści.
- I właśnie tak władze gminy do tego podchodzą. Skoro sobie radzę, nie interweniuję, nie chodzę do nich przynajmniej raz w tygodniu… Ja nie chodzę, bo mi jest wstyd – komentuje pani Renata.
Właścicielka przytuliska nie skarży się na swój los. Tak jak jej mama, poświęca się całkowicie psom. Dzielnie razem z panem Waldemarem dźwiga ciężar opieki nad psami. Ale bez pomocy, nie dadzą rady.
- Eluś został potrącony przez samochód, miał złamaną łapę w czterech miejscach. Nie bardzo wiedzieliśmy, co zrobić, przecież taka operacja kosztuje. A płacimy my. Oczywiście, pani doktor to po kosztach zrobiła, nie zdziera z nas pieniędzy, ale też nie będzie dokładać za leki – opowiada pani Renata.
- To jest miejsce prywatne, ale ta osoba udostępniła je, żeby wykonywać zadanie gminy. Leczenie zwierząt, szczepienie, pomoc zwierzętom powypadkowym, to wszystko należy do zadań gminy zgodnie z ustawą o ochronie zwierząt – mówi Ewa Gebert, prezes Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Zwierząt Animals.
- Myślę, że wielu telewidzów nie wyobraża sobie, co to znaczy cztery ręce na 600 łap. To jest kawał roboty – dodaje Artur Borkowski, dziennikarz Kuriera Lubelskiego.
A jak wygląda dzień pani Renaty i Waldemara?
- Wszystko gotujemy, cały rok. Psom dajemy gotowane jedzenie, bo mama je tak przyzwyczaiła. Na jeden posiłek dziennie idzie około 15 kilogramów makaronów, 25 chlebów i kilka kilogramów korpusów. Te młodsze dostają wątróbkę z makaronem i tłuszczem. Też mama je tak przyzwyczaiła – opowiada pani Renata.
- Nie powiem psu, że jest 20 stopni mrozu i mu nie dam jeść. Moim obowiązkiem jest pójść, nakarmić go i napoić. To (namoczony w rosole chleb – przyp. red) dostają takie pieszczoty, które, jak im się nie pogniecie, to nie zjedzą. Wolą być głodne. Trzeba im to rozdrobnić, a że się troszkę przy tym poparzę, to ich już nie obchodzi – uśmiecha się pan Waldemar.
- Codziennie to samo. Nie ma świąt, ani świątku, ani piątku, ale myśmy się już przyzwyczaili. Jedni dziedziczą dom po swoich rodzicach, inni obrazy, samochody, a ja dostałam w spadku po mamie przytulisko z psami. Jestem z nimi i uważam, że robię to, co powinnam. Odziedziczyłam to widocznie w genach po mamie – dodaje pani Renata.*
* skrót materiału
Reporterka: Małgorzata Frydrych