Miała 2,5 roku. Kto zawinił?

Kto jest winny śmierci dwuipółletniej Dominiki? Dziecko miało biegunkę, wymioty i 42 stopnie gorączki, ale dyspozytor pogotowia odmówił wysłania karetki. Odesłał matkę Dominiki do lekarza z nocnej i świątecznej pomocy lekarskiej. Ten jednak również nie wysłał karetki. Pogotowie przyjechało dopiero kilka godzin później po kolejnym telefonie matki. Niestety, na uratowanie dziecka było już za późno.

- Podał mi dyspozytor numer do lekarza, a ten powiedział, że nie przyjedzie, że to nie ma sensu, bo mi dziecka do szpitala i tak nie zabierze – mówi mama Dominiki.

- Przeczytałam, że po śmierci Dominiki umarło jeszcze troje czy czworo dzieci. Nie wiem, czy to czegoś kogoś nauczyło – dodaje Jolanta Nowacka, babcia dziewczynki.

Dominika spędziła u swojej babci w miejscowości Korabka pod Skierniewicami ostatni miesiąc życia. W domu wszystko wciąż przypomina bliskim zmarłą dziewczynkę: zabawki, nieumyte jeszcze tłuste ślady jej rączek na szybie.

- Miała niedługo skończyć trzy lata. Planowaliśmy zrobić jej wielką imprezę na urodziny – opowiada Jolanta Nowacka, babcia Dominiki.

- Przeprowadzono sekcję zwłok dziewczynki, stwierdzono obrzęk mózgu. Niestety, nie wiemy, dlaczego do niego doszło – informuje Krzysztof Kopania, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Łodzi.

Dominika chorowała przez ostatni miesiąc. Przyjmowała antybiotyki. W niedzielę 24 lutego dostała drgawek.  Lekarz z przychodni w Skierniewicach, do którego zwróciła się jej mama, przepisał dziewczynce nowe leki.

- Powiedziałam, że miała drgawki i niewielką temperaturę, którą zbiłam. Lekarz powiedział, że to jakaś infekcja wirusowa. Przepisał leki przeciwwirusowe i kazał podawać przeciwgorączkowe – opowiada mama Dominiki. 

- Temperatura stała jakby w miejscu, nie mogła jej zbić – dodaje pani Jolanta, babcia dziewczynki.
Następnego dnia stan zdrowia Dominiki zaczął się gwałtownie pogarszać. Temperatura ciała dochodziła do 42 stopni Celsjusza. Mama dziewczynki zadzwoniła na pogotowie:

- Dzień dobry, chciałabym wezwać pogotowie do dziecka.
- Co się stało? 
- Temperatura była prawie 42 stopnie, dreszcze, biegunka, wymioty.

- Lekarz dyspozytor podał mi numer na nocną i świąteczną pomoc lekarską. Od razu tam zadzwoniłam. Lekarz powiedział, że nie ma sensu, by przyjeżdżał, bo i tak dziecka nie  weźmie do szpitala. Kazał działać objawowo, podawać lód, schładzać dziecko, zbijać gorączkę. Słuchałam się go, dla mnie po Bogu drugi jest lekarz, tak? – opowiada mama Dominiki.

- To nie jest tak, że sprawa musi się skończyć tak, że zabijemy dyspozytora. Problem polega na tym, że jeżeli nastąpił błąd, to trzeba zadbać, by już się nie powtórzył – twierdzi Bogusław Tyka, dyrektor Wojewódzkiej Stacji Ratownictwa Medycznego w Łodzi.

Po drugiej w nocy stan zdrowia Dominiki nadal się pogarszał. Jej matka ponownie zadzwoniła na pogotowie.

- Miała straszną biegunkę, wymioty. Była strasznie wiotka, jak taka pacynka. Przelewała mi się w rękach – rozpacza mama Dominiki.

- Pogotowie przyjechało w przeciągu 20 minut. Powiedzieli, że nic więcej zrobić nie mogą, tylko i wyłącznie przetransportować dziecko do szpitala. Podłączyli butlę z tlenem, zaczęli reanimować wnuczkę. Słyszałam jak wymieniali między sobą uwagi, że w pierwszej butli nie starczy tlenu, że go zabraknie. Po chwili drugi ratownik przyniósł drugą butlę i była pusta – twierdzi Pani Jolanta, babcia Dominiki.

- Na domiar złego w karetce padł akumulator, czy coś. Nie mogli ruszyć. Nie mogli zabrać dziecka do szpitala – dodaje mama Dominiki.

- Wiem, że samochód się zepsuł i tego nie zaprzeczam. Natomiast wiem, że to  nie wpłynęło na sposób i czas udzielania pomocy, ponieważ dziecko zaczęło nam uciekać, jeszcze gdy zostało przygotowywane do transportu – mówi Bogusław Tyka, dyrektor Wojewódzkiej Stacji Ratownictwa Medycznego w Łodzi. Dyrektor zaprzecza słowom babci Dominiki, która twierdzi, że jedna z butli z tlenem była pusta.

– Proszę pani, babcia może nie wymyśla, babcia może konfabuluje. W podstawowym zespole znajdują się przynajmniej cztery butle – dodał dyrektor Bogusław Tyka.

- Byłam w liceum pielęgniarskim cztery lata. Mnie tego nie uczono, żeby wyjechać do chorego bez gotowego, w pełni wyposażonego sprzętu – mówi pani Jolanta,  babcia Dominiki.

Dziewczynka trafiła w końcu do szpitala w Łodzi. Na ratunek było już jednak za późno.

- Zawiódł sprzęt, zawiedli ludzie, zawiódł system, zawiodło państwo, które opuściło najmłodszych. Mają swoje limity, mają swoje wytyczne, nie patrzą na to, czy to jest kosztem kogoś – mówi pani Jolanta, babcia Dominiki.

- Niestety, serduszko nie wytrzymało tego wszystkiego. Dominika odeszła na naszych oczach, trzymaliśmy ją za rękę do samego końca, mówiliśmy do niej: śpij dobrze, aniołku – rozpacza mama dziewczynki.*

* skrót materiału

Reporterka: Ewa Pocztar-Szczerba

epocztar@polsat.com.pl