Zemsta szpitala?

Dorota Zielińska choruje na stwardnienie rozsiane. Gdy szpital wojskowy we Wrocławiu odmówił jej kuracji lekiem nowej generacji - Gilenyą, poszła do sądu i wygrała. Kobieta wróciła na oddział, a kosztowna terapia przynosiła rezultaty. Niestety, problemy się nie skończyły. Lekarze zrobili bowiem nowe badania, po których uznali, że leczenie Gilenyą nie pomaga. Pani Dorota musiała wrócić do domu. Dziś nie bierze już leków i choroba znów zaatakowała.

- Chciałam ratować swoje życie, a nie mogłam. Lekarz, który ma obowiązek ratować moje życie i zdrowie, odmówił mi tej pomocy – opowiada pani Dorota.

- Szpital dostałby zwrot kosztów tego leczenia od NFZ, natomiast najprawdopodobniej nie w pełnej wysokości, być może byłoby to mniej opłacalne – mówi Bartłomiej Kuchta, pełnomocnik Doroty Zielińskiej.

Leżałam 3 miesiące w łóżku. Wstałam z łóżka, zaczęłam robić powolne kroki, aż w końcu zaczęłam chodzić….
29-letnia Dorota Zielińska od 10 lat choruje na stwardnienie rozsiane. Przez kilka lat normalne funkcjonowanie zapewniał jej lek o nazwie Interferon. Kiedy przestał działać, pomóc mogła jedynie kuracja innowacyjnym preparatem Gilenya, który trzy lata temu kosztował około 11 tysięcy złotych.

- Wówczas moi przyjaciele i  moja rodzina skrzyknęli się i uzbieraliśmy samodzielnie pieniądze na kuracje Gilenyą – opowiada pani Dorota.

Lek znacząco poprawił stan zdrowia pani Zielińskiej. Niestety, półroczny zapas zakupionego preparatu skończył się, a pani Dorota nie miała pieniędzy, aby kontynuować kurację. Wojskowy Szpital Kliniczny we Wrocławiu, w którym leczyła się od początku swojej choroby, w obawie, że NFZ nie zwróci kosztów kuracji, nie chciał podjąć się jej leczenia. Chora podała szpital do sądu.

- Sędzia przychylił się do tego wniosku i w kwietniu 2012 roku wydał orzeczenie nakazujące zabezpieczenie mojego leczenia szpitalowi – mówi pani Dorota.

W szpitalu kobiecie podano lek, na który zareagowała bardzo dobrze. Pomimo tego, lekarz prowadzący nie wyraził zgody na odwiedziny u jej umierającej mamy. Zasłaniał się faktem, że podczas przyjmowania leku Gilenya, stan chorej musi być stale monitorowany.

- Usłyszałam suchą informacje, że jeśli chcę się leczyć, to powinnam zostać na dwa lata w szpitalu, a jeżeli nie, to droga wolna, mogę spakować walizki. Poczułam się tak, jakby lekarz chciał mnie złamać i doprowadzić do takiego stanu emocjonalnego, że przerwałabym terapię i pojechała do śmiertelnie chorej mamy - wspomina Dorota Zielińska.

- Monitorowanie terapii lekiem Gilenya jest konieczne tylko w pierwszym okresie, to znaczy od momentu włączenia przez jeden dzień. Potem już te wyniki nie są niepokojące i zmiany, które mogłyby wystąpić w czasie stosowania, nie są groźne dla pacjenta – mówi Tadeusz Kruzel, obecny lekarz prowadzący pani Doroty.

Po pewnym czasie panią Dorotę w szpitalu spotkała kolejna dziwna sytuacja. Została skierowana na badania rzekomo dotyczące uzupełniającej kuracji sterydami. Jak się okazało, badania dotyczyły czegoś innego. Niestety, nikt jej o tym nie poinformował.

- Po tym badaniu profesor wysłał do sądu pismo, iż mam inny rodzaj choroby, na który Gilenya nie jest zarejestrowana i może mi wręcz zaszkodzić – mówi pani Dorota.

- Zmieniono rozpoznanie na wtórnie postepujące stwardnienie rozsiane, w której lek Gilenya nie miałby już zastosowania. Te dokumenty, wraz z zażaleniem, zostały złożone do sądu – wyjaśnia Bartłomiej Kuchta, pełnomocnik Doroty Zielińskiej.

Załamana i zbulwersowana zachowaniem lekarzy pani Zielińska postanowiła wypisać się ze szpitala na własne życzenie i poprosić o opinię innych specjalistów. Dzięki pomocy rodziny mieszkającej w Szwajcarii trafiła do tamtejszych biegłych.

- Orzekli, że ten lek mi pomaga. Wcześniej przeanalizowali moje rezonanse z ostatnich 9 lat – mówi pani Dorota.

- Nie można się opierać na opinii jakiegoś biegłego, który chorą widzi w danym momencie. To nie było jakieś leżenie w szpitalu, tylko przyszła pani jak do prywatnego gabinetu, lekarz wysłuchał, co miała do powiedzenia i wydał opinię. Nie analizował dokumentacji medycznej, przebiegu całości – twierdzi przedstawiciel Szpitala Wojskowego we Wrocławiu.

Dzisiaj 29-latka, która jeszcze kilka lat temu pracowała jako neurologopeda, przebywa w domu na rencie. Obecnie nie przyjmuje leku, który tak bardzo jej pomagał. Jest skazana sama na siebie. Nadzieję, którą miała, władze szpitala skutecznie wydarły.

- Od października 2012 roku mam szóstą z kolei przerwę w przyjmowaniu leku. Niestety, ponownie wróciłam do kul – mówi pani Dorota.*

* skrót materiału

Reporterka: Martyna Grzenkowicz

interwencja@polsat.com.pl