80 000 zł za powrót do Polski

Dramat Polki na Białorusi. Teresa Strzelec od dwóch tygodni nie może wrócić do kraju. Podczas wycieczki do Mińska zepsuł jej się samochód. Auto trafiło do białoruskiego mechanika, następnie zarekwirował je urząd celny i z niewiadomych powodów sprzedał. Panią Teresę obciążono cłem, akcyzą i odsetkami. W sumie musi oddać około 80 000 zł. To cena za powrót do Polski.

Ortel Królewski, wieś położona 10 km od Białej Podlaskiej - to tutaj zaczęła się  dramatyczna historia rodziny Strzelców opisana przez lokalnego dziennikarza Ryszarda Godlewskiego w „Słowie Podlasia”.

- Jechaliśmy na wycieczkę do Mińska. Niestety, jak to nie najnowszy samochód, zaczął się psuć – opowiada Jarosław Strzelec, którego żona nie może wrócić do Polski.

Państwo Strzelcowie zostawili jeepa u znajomego Białorusina. Nie dali mu dokumentów. Pech chciał, że młodego mężczyznę zatrzymała białoruska milicja. Odstawiła polski samochód na parking urzędu celnego. Ten z kolei oddał sprawę do sądu. Pierwszy wyrok był dla małżeństwa niekorzystny, samochód miał przejść na rzecz białoruskiego skarbu państwa.

- Po pierwszym, negatywnym dla nas wyroku sądu białoruskiego złożyliśmy odwołanie, ale w tym czasie urząd celny, nie czekając na uprawomocnienie się wyroku, bez naszej wiedzy, zgody i bez papierów sprzedał samochód – mówi Jarosław Strzelec.

Dwa następne wyroki były korzystne dla małżeństwa. Sąd Białoruski w pierwszym z nich nakazał celnikom oddać samochód, którego już nie było, drugi wyrok nakazywał zwrócić pieniądze ze sprzedaży auta. Urząd celny sprzedał jeepa za około 15 000 złotych, jednak państwo Strzelcowie nigdy tych pieniędzy nie zobaczyli. Zobaczyli za to nakaz zapłaty karnych odsetek, cła i akcyzy od sprzedaży auta na terenie Białorusi – w sumie około 80 000 złotych.

Małżeństwo nie zapłaciło absurdalnej kary za sprzedaż auta przez celników i opuściło teren Białorusi, by powrócić tam po 8 dniach do adwokata. Wtedy zaczął się dramat.

- Wracaliśmy z Brześcia. Na granicy oddaliśmy nasze dokumenty. Po chwili wrócił wojskowy i oddał paszport męża. Kazał mu jechać do Polski, a mnie wracać do Brześcia. Powiedział, że dostał taki rozkaz, ani słowa więcej – opowiada Teresa Strzelec, z którą udało nam się skontaktować za pomocą komunikatora internetowego.

- Żonie anulowali wizę, powiedzieli, że nie wjedzie do Polski, dopóki nie zapłaci. Gdybym miał na czym, to bym usiadł. Nie wiem, do czego przyrównać taką sytuację – dodaje Jarosław Strzelec, mąż pani Teresy.

- Ja nie mogę wsadzić tej pani w bagażnik i przewieźć przez granicę. My działamy tylko w oparciu o ustalenia prawa międzynarodowego, zostaje nam tylko czekać - powiedział nieoficjalnie przedstawiciel polskiej dyplomacji na Białorusi.

W sprawie pani Teresy nie zrobiono do tej pory zbyt wiele. Konsulat na Białorusi wysłał jedynie pytania od urzędu celnego z prośbą o wyjaśnienie sytuacji. Urząd ma na odpowiedź 30 dni.  Nikt przez dwa tygodnie nie zaprotestował przeciwko przetrzymywaniu obywatelki polskiej. Tymczasem kobieta siedzi w wynajętym mieszkaniu, na łasce znajomych. Nie może wrócić do Polski, do dziecka i męża.

- Trzy dni temu została wysłana nota do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Białorusi, o sprawie rozmawialiśmy z przedstawicielami ambasady białoruskiej w Warszawie – mówi Marcin Bosacki, rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

- Któryś z celników popełnił błąd albo nawet przestępstwo i szukali kozła ofiarnego – podsumowuje pani Teresa.*

* skrót materiału

Reporterka: Bożena Golanowska

bgolanowska@polsat.com.pl