Praca chałupnicza za darmo

Jedna z gdańskich fundacji zatrudniła ludzi do pracy chałupniczej i nie zapłaciła ustalonego wynagrodzenia. Gdy ludzie wykonali zlecenia, kontakt z centralą się urwał. Poszkodowanym przepadły pensje oraz pieniądze, które musieli wpłacić przed przystąpieniem do pracy. Fundacja brała 200 zł za członkowstwo lub 350 zł kaucji.

Pani Regina, podobnie jak i pan Wojciech oraz pani Iwona poszukiwała pracy. Znalazła w internecie firmę oferującą pracę chałupniczą, m.in. szycie ściereczek, wycinanie foliowych elementów, sklejanie ramek. W nazwie firmy występowało słowo „fundacja”,  gdyż, jak zapewniała, jej dochód miał być przeznaczony na leczenie osób niepełnosprawnych.

- Pytam się, co fundacja z tego ma? Pani mi powiedziała, że wykonują pracę dla odbiorcy zewnętrznego, a dochód przekazują na działalność statutową fundacji – opowiada pan Tadeusz, mąż pani Reginy, która walczy o pieniądze.   

Kiedy osoby zainteresowane zgłaszały się do siedziby w Gdańsku, nic nie wzbudzało ich podejrzeń.  W biurze prezes Piotr P. zapewniał o uczciwości firmy. Przyszli pracownicy, by rozpocząć pracę musieli jednak najpierw wpłacić pieniądze. 200 złotych członkowstwa lub 350 złotych kaucji.

- Pożyczyłam te pieniądze od córki, powiedziałam, że jak zarobię, to oddam. Obiecywali, że zapłacą, że będą przysyłać maskotki do ubierania – mówi pani Iwona, która walczy o pieniądze za wykonaną pracę.

- Obliczyłam, że miesięcznie mogę mieć z tego ponad dwa tysiące złotych – dodaje pani Halina, która także pracowała dla fundacji.

Pracownicy płacili i podpisywali umowy. Otrzymywali różne zlecenia pracy chałupniczej. Prawie każdy z nich dostawał materiały próbne do produkcji. Po wykonanej pracy w ciągu siedmiu dni mieli otrzymać zapłatę. Pracę wykonali. Niestety, kiedy zaczęli żądać zgodnie z umową pieniędzy, pojawiły się kłopoty.

- Dostałem ramki drewniane do sklejenia. Było powiedziane, że najpierw zapłacą przy odbiorze, potem przelewem, a nawet nie otrzymałem za serię próbną. Ja się bardziej zdenerwowałem niż napracowałem. Do pewnego momentu pan prezes był grzeczny i miły. Tłumaczył, że towaru nie dostał, potem pani sekretarka miała być w ciąży - opowiada pan Wojciech.

- Kazała mi podać rachunek bakowy, pytam: co dalej? Mówi, że w tej chwili pracy nie ma, bo szef nie zdążył dowieźć folii magnetycznej i będziemy w kontakcie. Wypłata miała być w ciągu siedmiu dni, nie ma do dnia dzisiejszego – mówi pani Regina.

- Mówiła, że to musi być niedopatrzenie, już wysyłają pieniążki. Tak dzwoniłam po dwa razy w tygodniu i do dziś pieniążków nie mam – dodaj pani Halina.

Pracownicy wielokrotnie próbowali odzyskać należne pieniądze. Niestety, kontakt z firmą się urwał, telefony zamilkły. Postanowiliśmy razem z panią Reginą i jej mężem sprawdzić, czy firma istnieje. Pracownik ochrony budynku informuje, że nikt od dawna pracowników nie widział. Szukamy więc informacji dalej, w administracji.

- Takich osób jak państwo jest więcej. Policja już się do mnie zwracała, więc są osoby, które musiały zgłosić się w prokuraturze – mówi pracownica administracji.

Staraliśmy się ustalić, czy ktokolwiek pełnił nadzór nad fundacją. Jak się okazuje, nic o niej nie wie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, a Ministerstwo Zdrowia kontroluje, ale w sposób ograniczony.*

* skrót materiału

Reporterka: Żanetta Kołodziejczyk-Tymochowicz

interwencja@polsat.com.pl