Kuriozalny wypadek czy zabójstwo?

Ciało Marka Foryckiego z Sierakowic koło Gdańska znaleziono w leśnym bagnie. Było przygniecione kłodą. Rodzina mężczyzny jest przekonana, że został tam doprowadzony siłą i zamordowany, a sprawcy zostawili na miejscu zbrodni liczne ślady DNA. Gdańscy prokuratorzy uznali jednak, że pan Marek padł ofiarą niezwykle kuriozalnego wypadku i sprawę umorzyli.

Marek Forycki miał 37 lat. Prowadził sklep z częściami samochodowymi. Miał żonę i czworo dzieci. Jest 26 lipca 2005 roku. Wczesnym rankiem pan Marek jedzie do pracy. Nie dociera na miejsce. Około godziny 10 rano odnaleziony zostaje jego samochód. Stoi siedem kilometrów od domu. Wygląda na opuszczony.

- Stał na środku drogi. Niedaleko drzwi pasażera leżało kilka wypalonych papierosów i pusta paczka po nich. Mąż nie palił – opowiada Ewa Forycka, żona zmarłego.

- Były pieniądze w aktówce, był telefon, nic z tego samochodu nie zginęło - dodaje Kacper Forycki, syn pana Marka.

Mężczyznę znaleziono dobę po zaginięciu. Leżał w leśnym bagnie, pół kilometra od samochodu. Obecny na miejscu lekarz stwierdził, że zgon nastąpił około godziny drugiej w nocy. Przyczynę śmierci określił jako utonięcie. Rozmawiamy z Cezarym Szostakiem z Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Oliwa:

Reporter: Śmierć nastąpiła 12 godzin po zaginięciu.
Prokurator: To jest zawsze orientacyjny czas.
Reporter: Jak to jest możliwe, że w bajorze o głębokości 1,5 metra, zdrowy, postawny człowiek po prostu przewraca się i topi się? Nie wstaje, nie próbuje walczyć o życie?
Prokurator: Tego pan nie wie. Mam nadzieję, że pan nie wchodził do tego miejsca, w którym znajdowało się ciało, bo być może w tym momencie nie rozmawialibyśmy dzisiaj.

- Był widoczny ślad buta, który zupełnie nie odpowiadał butowi mojego męża. 30 metrów od ciała znaleziono szmaty powieszone na gałązce. Było na nich DNA mojego męża i kilku innych osób. Nie powiedziano ilu, nigdy nie szukano tych osób – mówi Ewa Forycka.

- W ręku miał igliwie ze świerków. One rosną trochę dalej i on został tam zamordowany – uważa  Antoni Zalewski, teść pana Marka.

- Pani prokurator powiedziała mi mniej więcej tak: Mój mąż wyszedł z domu, po 7 km zepsuł  mu się samochód. Było mu tak źle, że stwierdził, że się powiesi. Wziął te szmaty, zarzucił je na drzewie i próbował się powiesić. Nie udało mu się. Po jakimś czasie zasnął. Obudził się mniej więcej o 2 w nocy i stwierdził, że może jednak wróci do domu. I idąc do samochodu, przewrócił się i wpadł w to bajoro. I jeszcze oczywiście kłoda spadła mu na głowę – dodaje Ewa Forycka.

Prokuratura uznała, że śmierć pana Marka to nieszczęśliwy wypadek. Śledztwo umorzono. Problem w tym, że w chwili zaginięcia przy samochodzie pana Marka jeden ze świadków widział trzech mężczyzn. Niewykluczone, że to właśnie oni miesiąc wcześniej pojawili się też w jego firmie. 

- Tata wyszedł na zewnątrz. Podobno był bardzo zdenerwowany. Do tej pory nikt nie wie, o czym mój tata z nimi rozmawiał i czego ci mężczyźni od niego chcieli. Wiem tylko tyle, że jak wrócił do firmy, to przez długi czas nie mógł dojść do siebie. Na pewno z własnej woli, z żadnymi paserami, złodziejami nie współpracowałby – mówi Kacper Forycki, syn pana Marka.

- Mąż nigdy mi o tym nie opowiadał. Myślę, że chciano go w coś wplątać, a on się nie dał – dodaje Ewa Forycka.*

* skrót materiału

Reporter: Rafał Zalewski

rzalewski@polsat.com.pl