Co wstrzyknięto Mateuszowi?
Rodzice 3-letniego Mateusza chcą wiedzieć, dlaczego ich dziecko nie żyje. 25 lipca 2013 roku chłopiec nagle zasłabł. Reanimowało go pogotowie ratunkowe z Bydgoszczy. Według bliskich Mateusza, zrobiono mu zastrzyk, po którym nagle zaczął puchnąć. Do dziś nie wiedzą, co było w strzykawce. Na grobie chłopca ktoś zostawił płytę z kontrowersyjnym nagraniem dotyczącym innej interwencji pogotowia z Bydgoszczy.
- To był mój syn, kolega, przyjaciel. Wszystko robiliśmy razem – rozpacza Tomasz Rama, ojciec 3-letniego Mateusza.
Chłopiec mieszkał wraz z rodzicami i starszym bratem w Zielonce koło Bydgoszczy. 14 marca 2013 roku po zjedzeniu kawałka makaronu Mateusz stracił przytomność i trafił do szpitala. Po 3 tygodniach wrócił do domu. W czerwcu z powodu problemów z oddychaniem chłopcu wykonano zabieg tracheotomii.
- Mateuszek opuścił szpital w dobrym w stanie. Bawił się ze zwierzętami, wychodził na dwór – opowiada Tomasz Rama.
25 lipca 2013 roku po godzinie 9 Mateusz stracił przytomność. Był pod opieką babci. Wezwana ekipa ratunkowa podjęła reanimację. Po godzinnej akcji ratunkowej chłopiec zmarł.
- W trakcie reanimacji dziecku został podany zastrzyk w rączkę. Po tym zastrzyku widziałam, że dziecko spuchło. Przyszła do mnie pielęgniarka i pytała czy był na coś uczulony. Do tej pory nie miał żadnych objawów uczulenia. Zięć mówi: skoro jest uczulony, to dajcie mu jakąś odtrutkę, ratujcie go. Nie mieli jednak żadnej odtrutki – opowiada Anna Andrzejewska, babcia Mateusza.
- Doktor podczas reanimacji syna pana Tomasza najprawdopodobniej podał lidokainę zamiast adrenaliny, co spowodowało taki obrzęk. W dokumentacji prokuratury jest napisane, że on nie wie, co podała pielęgniarka. On zlecił, ale nie wie – powiedział nam pracownik pogotowia.
- Uczestniczyłem w przesłuchaniu doktora w prokuraturze. Powiedział, że dziecko mogło nie żyć już od pięciu minut przed przyjazdem pogotowia. Na pytanie, dlaczego podjął więc reanimację, odpowiedział, że ze względu na to, że to jest dziecko – mówi Tomasz Rama, ojciec Mateusza.
Sprawę śmierci chłopca bada prokuratura. O wypowiedź poprosiliśmy Wojewódzką Stację Pogotowia Ratunkowego w Bydgoszczy. W odpowiedzi otrzymaliśmy pisemne oświadczenie:
„Dyrekcja WSPR w Bydgoszczy dołożyła wszelkich starań, aby wyjaśnić okoliczności interwencji zespołu ratownictwa medycznego u Mateusza Rama w dniu jego śmierci, a szczególnie ewentualnych uchybień w postępowaniu medycznym, braku leków, czy niesprawności sprzętu. Żadnych nieprawidłowości nie potwierdzono.”
W kwietniu br. pan Tomasz odwiedzając grób syna odnajduje kopertę z nagraniem rozmowy. Jest to zapis w związku z inną interwencją pogotowia w Bydgoszczy. Na nagraniu słychać m.in. rozmowy lekarza Krzysztofa M., który był obecny przy ratowaniu Mateusza.
- Kopertę znalazłem w połowie kwietnia. Napisano na niej, że ta sprawa powinna trafić do prokuratury, w środku była płyta. Nagranie dotyczy doktora Krzysztofa M. i dyrektora Szpitala Uniwersyteckiego im. dr. Jana Biziela w Bydgoszczy – opowiada Tomasz Rama, ojciec Mateusza.
Fragment pierwszego nagrania:
- Tak, słucham, Krzysztof M.
- Wydarzyła się wczoraj taka rzecz: Kobieta rodzi Błonu kilogramowe dziecko. Przyjeżdża karetka wasza, bierze matkę, dziecko zostawia w domu.
- Tak.
- Przez dwie godziny nikt nie zareagował na temat dziecka, które powinno trafić natychmiast albo z matką, albo naszą „N-ką”, równoczasowo przewiezione do nas. Dziecko po dwóch godzinach trafiło w ciężkim stanie.
- Muszę to sprawdzić.
To fragment drugiego nagrania, tym razem między kierownikiem pogotowia a dyrektorem szpitala Szpitala Uniwersyteckiego im. dr. Jana Biziela w Bydgoszczy:
- W sumie zebrały się w tym mieszkaniu dwie ekipy. W „S” lekarz i pielęgniarka, bardzo doświadczeni, zajęli się tym noworodkiem i go reanimowali, a „P” zabrała matkę i przywiozła do was, a „S” za parę minut pojechała z dzieckiem do was.
- Nie, po dwóch godzinach dziecko trafiło do nas.
- Co ty gadasz, po jakich dwóch godzinach, no proszę cię.
- Nie, nie.
- Sprawdziliśmy, przecież mamy wyjazdy tych karetek na monitorach.
- No nie wiem, w każdym razie dziecko u nas po dwóch godzinach się znalazło.
- Wydaje mi się, że kopertę mógł zostawić jakiś pracownik pogotowia. Nie wiem, kim są rodzice dziecka, ale uważam, że każdy rodzic ma prawo wiedzieć, dlaczego ich dziecko nie żyje. Mam nadzieję, że tamci rodzice również będą walczyć i próbować się dowiedzieć – podsumowuje Tomasz Rama, ojciec Mateusza.*
* skrót materiału
Reporterka: Alicja Piętak