Śmiertelnie pobity przez ochronę

Roman Karawan został śmiertelnie pobity przez ochronę festynu w Korfantowie na Opolszczyźnie. Miał żonę i pięcioro dzieci. Według świadków, ochroniarze zaatakowali pana Romana bez żadnego powodu. Podobno pomylili go z innym mężczyzną. Opolski sąd był dla ochroniarzy wyjątkowo łaskawy. Dwóch uniewinnił, a trzeciemu wymierzył karę w zawieszeniu.

37-letni Roman Karawan był kochającym mężem i ojcem pięciorga dzieci. Najmłodsza z jego córek miała 6, a najstarsza 17 lat. 15 sierpnia 2010 roku pojechał na festyn do miejscowości Korfantów. Niestety, nigdy już nie wrócił do swojej rodziny.

- Najpierw zadzwoniła do mnie teściowa, że coś się wydarzyło w Korfantowie. Żebym sobie kogoś zorganizowała i w razie czego książeczkę zdrowia przygotowała męża, bo prawdopodobnie go pobili. Za jakieś 40 minut zadzwoniła córka, że nie żyje – opowiada Lucyna Karawan, żona pana Romana.

- Znaliśmy się od dziecka. Jesteśmy z jednej wioski, dzieliła nas tylko droga. Ja mieszkałam na skraju, a Romek w środku wsi. Byliśmy razem 19 lat – opowiada Lucyna Karawan, żona pana Romana.

- Miałam trzech braci, ale on był chyba najlepszy. Pomagał mi jak mógł. Przyjeżdżał trawę kosić, drzewo ciął – wspomina Lidia Gabryjel, siostra pana Romana.

Podczas festynu, na który pojechał pan Roman, doszło do bójki. Według świadków, rozpoczęli ją ochroniarze imprezy.

- Z grupą kolegów pojechali do tego Korfantowa na piwo. Czy to znaczy, że od razu się awanturował, że trzeba ginąć? W tym dniu nawet nie było wskazane, że był po spożyciu. Nie zdążył nawet wypić tego piwa - mówi o mężu pani Lucyna.

- Podlecieli, chwycili go od tyłu i tak ciągnęli. Z tego co wiem, ludzie krzyczeli: udusicie go, zostawcie – dodaje Lidia Gabryjel, siostra pana Romana.

Według świadków zdarzenia i rodziny pana Romana, do pobicia mogło dojść przypadkowo. Ochroniarze, którzy zaatakowali myśleli, że to mężczyzna, z którym pokłócili się poprzedniego dnia.

- Później się okazało, że się pomylił. Jeden z oskarżonych stwierdził, że to nie ta osoba zaatakowała go wcześniej. Tylko co z tego, jak już było po fakcie? – mówi Lidia Gabryjel, siostra pana Romana.

- Tam była awantura przez piątek i przez sobotę. Z tego, co opowiadali, to drugi podbiegł i krzyczał, że to nie ten. Wygląda na to, że to była pomyłka. Kto inny się awanturował, a kto inny zginął – mówi pani Lucyna, żona pana Romana.

Policja szybko ujęła sprawców tego zdarzenia. Byli to pracownicy jednej z opolskich agencji ochrony. Jeden z nich zresztą był już wcześniej karany. Sąd Okręgowy w Opolu orzekł, że dwóch z trzech sprawców jest niewinnych, a trzeci odpowie jedynie za nieumyślne spowodowanie śmierci. Wyrok, który zapadł to dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na pięć lat. Rodzina pana Romana nie potrafi pogodzić się z wyrokiem.

- Nie zawsze śmierć człowieka wystarczy do postawienia zarzutu z artykułu 148., a więc zabójstwa. To jest właśnie rolą sądu, żeby ocenićm, jaki był zamiar. Co mógł przewidzieć nasz sprawca i czy się z tym godził, czy się z tym nie godził – informuje Waldemar Krawczyk z Sądu Okręgowego w Opolu.

- Liczyliśmy skromnie na 10 do 12 lat, ale nie odsiedział jeszcze ani dnia – mówi - Lidia Gabryjel, siostra pana Romana. A matka mężczyzny, Danuta Karawan dodaje: „Nie znam paragrafów, ale powinien taką karę dostać, żeby to odczuł. Tak, jak my wszyscy. Niech by trochę posiedział. Niech by poczuł, co to znaczy być samemu” – rozpacza kobieta.

Co ciekawe, agencja ochrony, w której zatrudnieni byli sprawcy, po całym zdarzeniu nie zwolniła ich z pracy. Jej przedstawiciele twierdzą, że mężczyźni sami odeszli, a oni jako firma nie czują się winni.

- Zero skruchy w ich oczach. Zero! Nie mieli nawet na tyle odwagi, żeby podejść do bratowej i powiedzieć: przepraszam, przykro mi, nie chciałem. Nikt nie podszedł. Nikt! – mówi Lidia Gabryjel, siostra pana Romana.   

- Z naszej strony nie były wydane żadne środki przymusu.
Reporter: To kto tam dusił go?
- A co ja wróżką jestem? – powiedział nam przedstawiciel agencji ochrony.

Rodzina pana Romana długo nie mogła pogodzić się z tym, co się stało. Żona i córki do dziś czekają na jego powrót do domu. Powrót, który nigdy nie nastąpi.

- Długi czas miałam takie wrażenie, że wchodzi do domu. Płaczę… Płaczę przed zdjęciem męża, a czasami krzyczę, gdy sobie z czymś nie radzę, tak żebym miała siłę dalej funkcjonować – rozpacza pani Lucyna.*

* skrót materiału

Reporter: Jan Kasia

jkasia@polsat.com.pl