Dzieci znikały z domu dziecka

Tajemnicze zniknięcia z domu dziecka przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie. Była pracownica opowiada, że przed laty zdrowe, małe dzieci momentalnie adoptowali zagraniczni rodzice. „Myśmy nawet zastanawiały się, że te dzieci mogły iść na organy” – mówi kobieta. Na Nowogrodzką trafił również dwuletni Leszek Bogumił. Został adoptowany w 1977 r. Szuka go rodzeństwo.

- Dziecko czyste, które było od góry do dołu zdrowe, to znikało momentalnie. Rodzin polskich to prawie się nie widziało. Widziało się Szwedów, Francuzów, Niemców. Mnie się wydaje, że to był handel – mówi pani Anna. Kobieta przez wiele lat była pracownicą domu dziecka przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie. Według niej dzieci stąd najczęściej trafiały do zagranicznych adopcji, a cała procedura trwała bardzo krótko. Kobieta twierdzi, że rodziny, które raz traciły dziecko, miały duże problemy, by je odzyskać.

- Któregoś razu przywieziono dziewczynkę. Miała dwa, może trzy lata. Opiekowała się nią babcia. Przychodziła do nas dzień w dzień. Każdy był przekonany, że babcia ją weźmie. I nagle się okazuje, że dziewczynki nie ma. Została adoptowana do Francji, to był moment – wspomina pani Anna.

- Mówimy o historiach sprzed lat. Wtedy rzeczywiście mogło być tak, że w placówkach nie zostawały zawsze jakieś dokumenty rodziców adopcyjnych, ale tak samo polskich, jak i zagranicznych. Tutaj nie było różnicy. Po prostu była zasada, żeby nie archiwizować dokumentów adopcyjnych. Te dokumenty były archiwizowane w ośrodkach adopcyjnych. Z szybkością adopcji było różnie. Zazwyczaj w procedurze adopcji obowiązuje okres preadopcyjny, sąd ustanawia ten okres i ustala ten okres odpowiednio długi - opowiada Maria Kolankiewicz, obecna dyrektor Domu Małego Dziecka im. ks. Baudouina przy ul. Nowogrodzkiej.

- Przecież ani się zdjęć nie robiło, ani nie nagrywało na magnetofon, nic, żeby można było udowodnić, że te dziecko zniknęło. Myśmy nawet do tego stopnia się zastanawiały, że te dzieci mogły iść na organy. Czy ktoś sprawdził, co później z tym dzieckiem było? Kim byli ci państwo, który zabierali dzieci? – pyta pani Anna, była pracownica domu dziecka przy ul. Nowogrodzkiej.

Takie pytania zadaje sobie również 36-letnia Dorota Kurzela. Kobieta szuka swojego biologicznego brata urodzonego 1 czerwca 1975 r. I choć poszukiwania trwają już kilka lat, siostra wciąż wie niewiele. Ma informacje, że Leszek Bogumił był podopiecznym domu dziecka przy ul. Nowogrodzkiej i stąd trafił do adopcji w 1977 roku.

- Bratem nie miał się kto zająć, bo mama musiała pracować, a była w tym okresie sama. Ktoś jej zaproponował tzw. tygodniowy żłobek. W tym tygodniowym żłobku nie było jednak miejsca, więc koleżanka powiedziała, że właśnie przy Nowogrodzkiej działają w takim samym systemie, co te tygodniowe żłobki.  I moja mama tam oddała brata – opowiada pani Dorota.

Pani Dorota urodziła się rok później. Z relacji rodziny wie, że ani rodzice, ani babcia nie mogli już odzyskać Leszka z powrotem. Matka pani Doroty niechętnie wraca do rozmowy na ten temat. Kobieta nie zgodziła się na oficjalną rozmowę z naszymi dziennikarzami. 

- Babcia przychodziła do nich i mówiła, że już są warunki, są pieniądze, że pracuje. Chciała, żeby brat wrócił. Ale nie pozwolili. Babcia nam mówiła, że takie były czasy - mówi pani Dorota.

Pozostała trójka rodzeństwa: 41-letni dziś Robert, 37-letni Maciej i 36-letnia Dorota wychowali się razem w domu rodzinnym. Leszka znają z fotografii. Zastanawiają się, czy Leszek żyje i czy nie jest sam. To dlatego nie przestają go szukać.

- Pani, która zajmuje się dokumentami, powiedziała, że jako rodzina, nawet teoretycznie najbliższa, nie mamy prawa poznać dokumentów. Możemy oczywiście wystąpić na drogę sądową o dokumenty, natomiast oni nie mają prawa nam ich udostępnić ze względu na to, że adopcja miała taki, a nie inny charakter – powiedział Maciej Kurzela, brat pani Doroty.

- Poszukiwania stoją w miejscu. Na Nowogrodzkiej wiedzą najwięcej. Przecież te dzieci były stamtąd. Tam był ośrodek adopcyjny, więc dokumenty muszą być. Oni wiedzą, kto adoptował brata – dodaje pani Dorota. 

- Jak macie znajomego policjanta, albo kogoś w urzędzie stanu cywilnego, to jedynie taką drogą. Przenicujcie znajomych, życzę powodzenia – powiedziała pani Dorocie pracownica Domu Małego Dziecka im. ks. Baudouina przy ul. Nowogrodzkiej.

Pani Dorota nie poddaje się i wciąż liczy, że poszukiwania okażą się kiedyś skuteczne. Kobieta ma nadzieję, że jej brat nie został adoptowany za granicę. Wierzy, że dzięki reportażowi w Interwencji, skontaktują się z nią osoby, które znają losy jej brata Leszka.

- Tak bym chciała, żeby rodzina adopcyjna mu powiedziała. To jest moje marzenie. Żeby po tym programie okazało się, że języki się rozwiążą. Chciałabym wiedzieć, czy nic mu nie potrzeba, czy jest zdrowy, czy nie jest sam, i że żyje. To jest dla mnie ważne – podsumowuje pani Dorota.*

* skrót materiału

Reporterka: Milena Sławińska

mslawinska@polsat.com.pl