Córka pod aparaturą. Rodzice winią szpital

Rodzice półtorarocznej Liliki winią szpital Zakonu Bonifratrów w Katowicach-Bogucicach o niepełnosprawność ich córki. Dziewczynka żyje tylko dzięki specjalnej aparaturze. Ciąża pani Moniki przebiegała prawidłowo, komplikacje pojawiły się podczas porodu. Mama Lilki twierdzi, że personel medyczny zbyt długo zwlekał z przeprowadzeniem badań, które wykazałyby problemy. Szpital zaprzecza.

- Oddaliśmy się w ręce położnych. Było wielkie zaufanie, a potem już wielki koszmar – mówi Monika Wulczyńska, mama półtorarocznej Lilki.

Niedawno wyszły na jaw nagrania ze szpitala Bonifratrów w Katowicach-Bogucicach. Zostały one zarejestrowane kilka miesięcy temu, a dotarli do nich dziennikarze Faktu. Słychać na nich w jakich sposób położne wyrażają się o pacjentkach. To ich fragment:

„ Marzena mnie zaczepiła, bym poszła do pani na dwójce, bo pani ma „łeb na wychodzie”. Powiedziałam, że, k…, chce, to może robić po swojemu, ale będzie jeszcze rodziła długo, albo zacznie współpracować.
- Albo za trzy dni umrze!”

Dyrekcja szpitala wyjaśniła tę sprawę. Położne straciły pracę. Swoją historię porodu w szpitalu
w Katowicach-Bogucicach opowiedziała nam pani Monika Wulczyńska. Kobieta trafiła do szpitala półtora roku temu. Jej ciąża przebiegała bez problemów. Komplikacje pojawiły się na sali porodowej.

- Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że te problemy zaczęły się od naszego przyjazdu. Już wtedy było coś nie tak – opowiada pani Monika, a jej partner, Arkadiusz dodaje: „Od momentu naszego przyjazdu, do momentu zaniesienia krwi do laboratorium minęło około 3 godzin. Przekazanie ich lekarzowi zajęło kolejne 1,5 godziny.  Daje nam to około 4 godzin. W tym czasie Lilka się dusiła.”

W pewnym momencie zaczęło dziać się coś złego. Aparat KTG wykazał, że serce płodu nie bije prawidłowo. Lekarz zarządził wykonanie cesarskiego cięcia. Po porodzie dziewczynka została od razu reanimowana.

- Doktor, który prowadził poród zeznał, że gdyby badania zostały wykonane i dostałby je na czas, to procedura zostałaby zmieniona. Zastosowałby antybiotyk. Jak został zapytany, czemu tego nie zrobił, to powiedział, że było to w gestii położnej – mówi Arkadiusz Jochman, partner pani Moniki.

- Jestem przekonana, że gdyby od razu mnie przebadano, gdyby lekarz obserwował wyniki, gdyby położna była przy mnie, bo zostawiła mnie ze studentką, to teraz byłabym na spacerze z Lilką – mówi pani Monika.

Szpital nie ma sobie nic do zarzucenia. W placówce przeprowadzono wewnętrzne postępowanie wyjaśniające. Kontrolę przeprowadzili też eksperci z Ministerstwa Zdrowia. Stwierdzono, że personel medyczny nie jest odpowiedzialny za stan zdrowia Lilki.

- Wiemy dzisiaj, że przyczyną stanu zdrowia dziecka jest wewnątrzmaciczna infekcja, do której doszło przez zgłoszeniem się do szpitala – informuje Damian Stępień, rzecznik szpitala Zakonu Bonifratrów w Katowicach-Bogucicach.

- Tej infekcji nie neguje Monika. Jednak szpital nie zrobił nic, aby zapobiec jej skutkom. Statycznie kilkadziesiąt procent kobiet przychodzi na poród z infekcją – twierdzi Arkadiusz Jochman, partner pani Moniki.

Pani Monika i pan Arkadiusz są przekonani o winie personelu. Rodzice zwracają uwagę na rozbieżności w dokumentacji medycznej. W jednej jest informacja, że dziecku przed intubacją odessano wydzielinę z układu oddechowego, a w drugiej, że tego nie zrobiono. Dowodem winy ma być też to, że położna w czasie porodu pani Moniki wrzucała zdjęcia na swój profil na portalu społecznościowym.

- Następną kuriozalną sprawą była sprawa wysłania łożyska do badania. Trzy osoby, po sobie, zeznały, że spakowały i wysłały łożysko – mówi pan Arkadiusz.

- Przyjeżdżamy na porodówkę. Lekarz, który mnie przyjmuje, zlecania badania, choćby badania krwi. Krew zostaje pobrana. W czasie, gdy położna powinna zanieść tę krew, bawi się przez kilka godzin na Facebooku. Umieszcza zdjęcia – dodaje pani Monika.

Sprawa jest w sądzie. Toczą się dwa postępowania: karne i cywilne. Pani Monika i pan Arkadiusz domagają się ponad 2 mln zł odszkodowania i zadośćuczynienia. Na dniach ma być znana opinia biegłych, która może wskazać, czy doszło do błędu medycznego.

- Prokuratura nadzoruje postępowanie, którego zakres dotyczy jednej ze śląskich placówek. Chodzi o to, czy doszło do polenienia błędu w sztuce lekarskiej, czy pacjentka została zdiagnozowana, czy w wyniku działań podjętych przez lekarzy, doszło do zaniedbań i czy miały one wpływ  na to, że dziecko urodziło się w ciężkim stanie – wyjaśnia Jacek Pandel z Prokuratury Rejonowej Katowice-Wschód.

Lilka leży teraz w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka. Dziewczynka jest niepełnosprawna, nie reaguje na bodźce i żyje tylko dzięki specjalnej aparaturze. Pani Monika i pan Arkadiusz codziennie odwiedzają córkę. Nie mogą jej zabrać do swojego domu.

- Jeśli zabralibyśmy Lilkę do domu, to może zdarzyć się taki moment, gdy trzeba będzie Lilkę reanimować i my nie będziemy w stanie tego zrobić. Dla nas zabranie dziecka do domu oznacza to, że godzimy się z jego odejściem – mówi pani Monika.*

* skrót materiału

Reporter: Marcin Łukasik

mlukasik@polsat.com.pl