Droga tuż obok szkoły. Julii nikt nie pilnował

Jedenastoletnia Julia zginęła pod kołami TiR-a w Michałowicach na przedmieściach Krakowa. Przez nikogo niepilnowana dziewczynka wyszła na przerwie ze szkoły języków obcych. Jej rodzice są zszokowani. Sądzili, że ich dziecko w takiej placówce jest równie bezpieczne, jak w szkole państwowej. Nic bardziej mylnego.

- Od godziny 17 do 19 córka powinna uczyć się języka angielskiego. Dwie godziny ciągle. A o godzinie  18.10  było już pierwsze zgłoszenie na numer 112. Od tej pory leżała już pod kolami TiR-a – rozpaczają rodzice Julii.

8 maja pan Piotr zawiózł swoją 11-letnią córkę Julię do szkoły języków obcych w Michałowicach. Znajduje się ona dwanaście metrów od ruchliwej drogi Kraków-Warszawa. Teren nie jest ogrodzony. W czasie trwania lekcji zatelefonowano ze szkoły do rodziców i poinformowano, że ich córka nie wróciła z przerwy.

- Nikt ze szkoły jej nie szukał ani przez sekundę. Pędziłam z domu do szkoły z nadzieją, że ją gdzieś znajdę. Natknęłam się na blokadę strażaków. Ktoś powiedział: mama i skojarzyłam że to o mnie może chodzić. Zaczęłam pytać, czy ona żyje? Panowała grobowa cisza – rozpacza Małgorzata Żmijowska-Szwajda, matka Julii.

- Młoda dziewczyna, która w tym czasie powinna znajdować się na zajęciach językowych, podczas przerwy wyszła ze szkoły, a następnie przechodząc przez jezdnię weszła pod  TiR-a, który nie zdążył wyhamować. Przygnieciona dziewczynka poniosła śmierć na miejscu – informuje Mariusz Ciarka z Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie.

Feralnego dnia w zajęciach szkoły językowej brało udział tylko pięcioro dzieci. Okazało się, że nauczycielka po godzinie nauki zorganizowała przerwę. Wszystkie dzieci uczestniczące w lekcji niepilnowane wyszły z budynku szkoły. Julia na zajęcia już nie wróciła.

- Byliśmy świadomi, że oddajemy dziecko na dwie godziny pod opiekę profesjonalnej szkoły, która na swoich stronach podaje, że ma pedagogiczną kadrę - mówi Piotr Szwajda, ojciec Julii.

- Szkoła językowa wprowadziła nas w błąd i oszukała. Gdybyśmy wiedzieli, jaka to placówka, nigdy byśmy Julii tam nie posłali – dodaje pani Małgorzata, matka Julii.

Przez półtora miesiąca od wypadku prokuratorzy nie zainteresowali się samowolnym wyjściem dziewczynki ze szkoły podczas trwania zajęć lekcyjnych. Dopiero kiedy rodzice Julii poinformowali prasę, śledztwo ruszyło. Nie rozumieją, dlaczego nikogo nie pociągnięto do odpowiedzialności 

- Straciliśmy jedyne dziecko. Myśleliśmy, że państwo polskie, prokuratura zrobią wszystko, żeby do takiej kolejnej tragedii nie doszło. A tu się okazuje, że bez naszej walki, nikt by się sprawą nie zajął – mówi pani Małgorzata.

- Prowadzimy postępowanie w sprawie. Nie ma tutaj osoby, której postawionoby zarzuty – powiedziała nam Bogusława Marcinkowska z Prokuratury Okręgowej w Krakowie.

Wstępne ustalenia śledczych mogą szokować. Szkoła językowa, do której chodziła dziewczynka, nie ma regulaminu. Nie podlega też kontroli kuratorium oświaty. I działa jako zwykły podmiot gospodarczy, a nie placówka oświatowa. Jak to możliwe? Okazuje się, że nazwy „szkoła” może używać każdy, kiedy tylko chce.

- Wstępnie możemy powiedzieć, że te rygory wyjścia i wejścia ze szkoły nie są jak w szkołach, które podlegają kuratorium. Szkoły, które podlegają kuratorium, mają wyjścia regulowane. Jest portier, który pyta, czy dziecko może wyjść. Tu nie ma takich rygorów - mówi Bogusława Marcinkowska z Prokuratury Okręgowej w Krakowie.

Szkołę w Michałowicach prowadzi Jarosław B. Pomaga mu w tym jego konkubina Maja R., która sama prowadzi identyczną szkołę językową w Nowej Hucie. Kobieta w dniu wypadku  pracowała w sekretariacie szkoły, gdzie uczyła się Julia. I to ona powiadomiła rodziców, że dziecko nie wróciło z przerwy. 

Dotarliśmy do zeznań właściciela szkoły językowej. Jarosław B. twierdzi między innymi, że prowadząc szkołę językową podpisuje umowy na świadczenie usług edukacyjnych, a nie opiekuńczych nad uczestnikami kursu, że jego placówka to zwykła firma. I dlatego nie ponosi odpowiedzialności za śmierć małoletniej Juli. Mężczyzna nie chciał się z nami spotkać. 

- Jest to placówka dydaktyczna. Nie zgodziłabym się z tym, że szkoła zawiera umowę, której jedynym elementem było udzielanie lekcji. Gdyby tak było, szkoła miałaby obowiązek  poinformować rodziców, że nie ponosi odpowiedzialności za bezpieczeństwo dzieci – uważa Aleksandra Cempura, prawnik z Kancelarii Adwokackiej A. Cempura.

- Nikt nas nie poinformował, że są przerwy w szkole. Nikt nas nie poinformował, że nie biorą odpowiedzialności za dziecko. My dopiero po wypadku dowiedzieliśmy się, że są tak chore przepisy – rozpacza pani Małgorzata, matka Julii.*

* skrót materiału

Reporter: Artur Borzęcki

aborzecki@polsat.com.pl