„To była egzekucja”. Wypożyczył samochód i rozjechał

Szokująca zbrodnia w Piszu. 46-letni Marian K. wypożyczył samochód i rozjechał nim swoją byłą partnerkę. 40-letnia kobieta zginęła, bo odrzuciła jego miłość. Sąsiedzi opowiadają, że najpierw przynosił jej kwiaty, a później palił pod oknami znicze.

Środa, 12 sierpnia, Pisz. Tuż po godzinie 8 przy ulicy Wojska Polskiego dochodzi do śmiertelnego potrącenia 40-letniej kobiety. Nikt wtedy nie przypuszczał, że prawda o tej tragedii okaże się tak wstrząsająca.

- Jechałem do pracy rowerem, usłyszałem huk. Już wtedy ta pani była pod samochodem. Kierowca uciekł – opowiada Jacek Kałęka, świadek zdarzenia.

- Od samego początku było widać, że to nie był zwykły wypadek. Wszystko wyglądało tak, jakby ktoś celowo rozjechał tę kobietę – mówi Wojciech Stawecki, dziennikarz Tygodnika Piskiego.

- Ten człowiek starał się o jej względy. Przynosił kwiaty, ale ona go odrzucała. Dochodziło nawet już do tego, że zaczął pod jej oknami palić znicze. To była egzekucja – dodaje Jacek Kałęka, świadek zdarzenia.

Sprawca wypadku - Marian K. poznał swoją ofiarę w internecie. Kobieta przez pewien czas mieszkała u niego w jednej z podczęstochowskich wsi. W tym samym czasie w domu Mariana K. miała przebywać też jego żona.

- Ta żona chodziła do sąsiadów, płakała, bo była bita, sińce pokazywała. On ją chciał wyrzucić. Jak sobie tę drugą sprowadził z Mazur, to ta mu już nie była potrzebna. Ona zmarła na raka. W tym czasie, jak on się chyba dowiedział o jej chorobie, to przyprowadził tą drugą. Wszyscy razem mieszkali – mówi nam jeden z sąsiadów Mariana K.

- On tu miał żonę i kochankę, ale raczej żeśmy się nie odzywali, bo on jakiś dziwny był. Kiedyś moja żona kosiła trawę, to wezwał policję, bo hałasujemy – dodaje drugi sąsiad.

Prokuratura postawiła Marianowi K. zarzut zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem. Na jaw wychodzą też inne fakty. Okazuje się, że mężczyzna poza zawodem miłosnym mógł mieć też inne problemy.

- Ktoś go szukał. Przyjechał on z jakimiś gośćmi, wie pani, jak to z mafii, takie łyse. Oni chodzili tu po placu całym, oglądali. Wszedł do domu, a oni z nim. Powiedzieli, że mu nie odpuszczą. Zabrali się i pojechali. Nie wiadomo, o co chodziło – opowiada sąsiadka Mariana K.*

* skrót materiału

Reporter: Dominika Grabowska

dgrabowska@polsat.com.pl