Zginął w pracy. W domu niepełnosprawna żona i upośledzona córka

Jan Wiśniewski z Radomia zginął w pracy przejechany przez 24-tonową ładowarkę. Mężczyzna utrzymywał i opiekował się niepełnosprawną żoną oraz upośledzoną córką. Pomóc rodzinie mogłyby pieniądze z polisy na życie pana Jana, ale tych nie ma, bo ubezpieczyciel od 10 miesięcy nie może się doprosić od prokuratury dokumentów ze śledztwa.

- Nieraz mówię: Boże, dlaczego jego wziąłeś, a mnie zostawiłeś? On by sobie dał radę, bo był człowiek zdrowy, pełen życia, a ja? Ja zostałam tylko na pastwę - mówi ze łzami w oczach Krystyna Wiśniewska, żona pana Jana.

Wielka rozpacz, fotografie i wspomnienia. Tyle zostało dziś bliskim pana Jana Wiśniewskiego z Radomia. Mężczyzna miał 67 lat. Był na emeryturze, ale od 5 lat dorabiał jako portier w radomskiej wytwórni asfaltu. 13 grudnia ubiegłego roku jak zwykle poszedł do pracy. Nigdy z niej nie wrócił.

Pan Jan nie miał szans w starciu z 24-tonową maszyną. W domu pozostała po nim upośledzona umysłowo córka oraz niepełnosprawna żona, której 19 lat temu w wyniku ciężkiej choroby amputowano całą nogę. Ich całym światem był pan Jan.

- Wchodzę do wanny i proszę Boga, żebym z tej wanny wyszła, żebym się nie przewróciła, nie połamała. Tak to mąż mi pomógł, było inne życie, a teraz nie mam żadnego życia - rozpacza pani Katarzyna.

- Obie panie są całkowicie niezdolne do pracy, zarabiać może tylko syn Artur, jednakże jego zdolności są mocno ograniczone, z uwagi na to że musi się opiekować niepełnosprawną matką i upośledzoną siostrą - mówi  Karolina Gagacka, pełnomocnik rodziny Wiśniewskich.

Firma, na terenie której doszło do wypadku nie czuje się za niego odpowiedzialna. Pani prezes twierdzi, że rodzina pana Jana na jego śmierci zyskała, bo dostała pieniądze z ZUS-u…

- Nie czujemy się winni. Nie przyczyniliśmy się do tego wypadku, po drugie status finansowy rodziny polepszył się, a nie pogorszył. Nie wiem, dlaczego miałabym wypłacać od1szkodowanie, skoro nie ma winy. To pan Wiśniewski wszedł pod ładowarkę, nikt go pod nią nie wrzucił, nie rozjechał go nikt na przejściu i proszę nie mówić mi, że ja mam wziąć za to odpowiedzialność - mówi Katarzyna Owczarek, prezes zarządu firmy, w które doszło do wypadku.

Prezes zapewnia, że firma przestrzegała wszelkich procedur. Ale jak się okazuje  operator koparki nie miał uprawnień do prowadzenia maszyny o takiej ładowności! 

- Nie mógł prowadzić tej koparki, bo nie miał uprawnień na tę ładowność łychy. Miał na mniejszą ładowność - mówi Artur Wiśniewski, syn pana Jana.

- Rzeczywiście było to niedopatrzenie z naszej strony, natomiast czy to miało wpływ na to co się zadziało? Nie miało wpływu, dlatego że nie miało to miejsca podczas ładowania. Nie miało to związku z wielkością łyżki, było to w czasie manewru cofania - mówi Katarzyna Owczarek, prezes zarządu firmy, w które doszło do wypadku.

Dramatyczną sytuację rodziny poprawiłyby pieniądze z polisy. Pan Jan był prywatnie ubezpieczony na wypadek śmierci spowodowanej nieszczęśliwym wypadkiem. Ale tych nie ma, bo ubezpieczyciel nie może się doprosić od prowadzącej śledztwo prokuratury żadnych dokumentów.

- W aktach sprawy nie widziałam informacji, żeby firma PZU zwróciła się do nas o pilne i dodatkowe nadesłanie informacji - mówi Urszula Zajkowska z Prokuratury Rejonowej Radom-Wschód.
Reporterka: Jam mam taki dokument. Jasno jest w nim napisane, że PZU zwraca się do państwa. Mam też trzy kolejne dokumenty, z których wynika, że państwo nie przesłaliście im takich dokumentów.
Prokurator: (Czyta) Nie znam takiego dokumentu, tak mogę powiedzieć. W aktach sprawy takiego dokumentu nie widziałam.

- Najgorzej mi szkoda córki Renatki, bo nie wiadomo, kto się nią będzie opiekował? Jaki ją los czeka? Nie wiem. To jest najgorsze, nie przestaję o tym myśleć - rozpacza pani Krystyna, żona pana Jana.

Reporter: Irmina Brachacz-Przesmycka

ibrachacz@polsat.com.pl