Fatalna operacja. Naprawiali nos, poparzyli nogę

Magdalena Mozoła w styczniu 2015 r. zgłosiła się do szpitala im. Jana Bożego w Lublinie ze skierowaniem na operację przegrody nosowej. Następnego dnia miała opuścić szpital. Niestety, kiedy obudziła się z narkozy okazało się, że co prawda operacja nosa się udała, ale ma mocno poparzoną łydkę! Konieczny był przeszczep skóry. Szpital nie czuje się winny.

- Gdy się obudziłam, poczułam ogromny ból nogi. Pielęgniarka podeszła do mnie i powiedziała, że był wypadek i spaliło mi nogę. Nie docierało to w ogóle do mnie, człowiek idzie z nosem, a tu nagle noga – opowiada 24-letnia Magdalena Mozoła.

Okazało się, że w trakcie operacji przegrody nosowej, na łydce pani Magdaleny położono płytkę koagulacyjną, która spowodowała głębokie oparzenia. Na sali operacyjnej byli lekarze i pielęgniarki. Nikt przez dłuższy czas nie zauważył, co się dzieje.

- W czasie operacji byłam przykryta zielonymi płachtami. Dopiero się zorientowali, jak poczuli spaleniznę. Dobrze, że nie zatrzymało się na mięśniach, bo bym nie mogła dziś chodzić – mówi Magdalena Mozoła.

- Oparzenia trzeciego stopnia spowodowały, że musiała być usuwana tkanka martwa, musiał być wykonany przeszczep, moja klientka bardzo cierpiała – dodaje Barbara Klauser, pełnomocnik pani Magdaleny.

Skutki feralnego zabiegu pani Magdalena odczuwa do dzisiaj. Po oparzeniu nadal jest duża blizna. Kobieta musiała zrezygnować z pracy w przedszkolu, bo nie może przeciążać poparzonej nogi.

- Muszę stosować specjalne plastry silikonowe, maści, kremy, jakieś oliwki. To wszystko kosztuje. Byłam u ginekologa z narzeczonym, chcieliśmy mieć dziecko. Niestety, na razie to niemożliwe, bo w ciąży puchną nogi i trzeba zaczekać do zakończenia rekonwalescencji – opowiada Magdalena Mozoła.

Tymczasem szpital, w którym doszło do poparzenia nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności. Twierdzi, że obrażenia spowodował  źle działający sprzęt. Ale za sprzęt odpowiada... szpital.

- Ja reprezentuję interesy szpitala i moim zdaniem nie ma tu winy szpitala. To było nieprzewidziane zdarzenie – twierdzi Bartosz Jencz, pełnomocnik i rzecznik szpitala im. Jana Bożego w Lublinie.

Dlatego sprawa znalazła swój finał w sądzie. Pani Magdalena domaga się odszkodowania i renty. Na ostatniej rozprawie zaskakujące zeznania złożył lekarz, który operował panią Magdalenę. Stwierdził, że nie brał udziału z szkoleniu z zakresu działania płytki i ma „ogólne pojęcie o działaniu tego sprzętu”.

- Ja chcę normalnie żyć, przecież nie chcę tych pieniędzy, żeby imprezować. Chcę wyleczyć nogę, sprawdzić, czy żyły są drożne, jakoś zamaskować to, bo jak blizna dojrzeje, będzie coraz trudniej – mówi pani Magdalena.

Kobieta złożyła również zawiadomienie do prokuratury. Ku jej zdziwieniu, śledczy nie powołali biegłych ani jej nie przesłuchali, tylko umorzyli sprawę.

- Prokurator prowadzący śledztwo uznał, że materiał, którym dysponował, jest wystarczający do podjęcia końcowej decyzji. Śledztwo zostało umorzone wobec braku znamion czynu zabronionego, czyli prokurator uznał, że nie można przyjąć, że ktokolwiek przyczynił się do tego zdarzenia – informuje Agnieszka Kępka z Prokuratury Okręgowej w Lublinie.

- Pierwszy raz mam taką sprawę, że pani udając się na prosty zabieg, który miał trwać 15 minut, wychodzi okaleczona i nie ma środków na dalsze leczenie, rehabilitację – mówi Barbara Klauser, pełnomocnik pani Magdaleny.*

* skrót materiału

Reporter: Paulina Bąk

pbak@polsat.com.pl