Po wypadku zbiorowa amnezja w firmie

Marek Deptuła z Warszawy twierdzi, że dwa lata temu uległ wypadkowi w drodze do pracy na budowie. Doznał skomplikowanego złamania ręki i wystąpił o odszkodowanie. Problem w tym, że pracował na czarno, a pracodawca oraz osoby, które wskazał jako kolegów z pracy, stwierdzili, że go nie znają. W prywatnych rozmowach przyznali, że muszą tak zeznawać, by nie stracić pracy.

56-letni pan Marek od kilkunastu lat pracował na wielu budowach. Jak twierdzi, dwa lata temu zaczął pracę na czarno  w jednej z warszawskich firm budowlanych jako operator koparki. Niestety przyniosło mu to tylko ogromne kłopoty.

- Zaufałem im. Lubili mnie jak własnego syna, a dzisiaj jestem dla nich dnem – mówi o właścicielach firmy Marek Deptuła.

Mężczyzna twierdzi, że w kwietniu 2014 roku jechał wraz z kolegami na budowę. Podróżował w busie bagażowym siedząc z tyłu na niezabezpieczonym krzesełku. Nagle kierowca busa zahamował, a pan Marek upadł doznając licznych złamań ręki.

- Nas wozili jak bydło, z tyłu, bez niczego. Zobaczyłem, że ręka mi wisi. Zawieźli mnie do szpitala – opowiada pan Marek.

Po wyjściu ze szpitala pan Marek chciał walczyć o odszkodowanie z OC samochodu, którym jechał. I tu spotkała go niemiła niespodzianka. Koledzy, z którymi jechał, zeznali na policji, że nie znają pana Marka i nic nie wiedzą o żadnym wypadku.    

- Wystąpiliśmy o to, by kierowca potwierdził, że takie zdarzenie miało miejsce. W odpowiedzi otrzymaliśmy pismo od pracodawcy pana Marka, że nic o takim zdarzeniu nie wie, a osoby, które były wymienione jako świadkowie zdarzenia, nie są jego pracownikami – mówi Andrzej Gryczka, pełnomocnik pana Marka.

- Podawałem im rękę jak do starych znajomych, a oni się odwrócili. Nie wezwałem policji, bo mi powiedziano, że wszystko się załatwi polubownie – dodaje Marek Deptuła.

Mężczyzna zgłosił sprawę wypadku do prokuratury i sądu. Niestety  sprawę umorzono  z braku dostatecznych dowodów.

- Samochód, który podał pan Marek,  należał do firmy, gdzie pracował. Firma wykonywała pracę w miejscowości, do której jechali. Mamy bilingi, które potwierdzają, że pan Marek rozmawiał z kierowcą samochodu. Dla mnie to jest niepojęte – twierdzi  Andrzej Gryczka, pełnomocnik pana Marka.

Poszkodowany mężczyzna postanowił walczyć inaczej. Sam chciał udowodnić, że koledzy kłamią. Odwiedził jednego z nich na budowie, a rozmowę zarejestrował.

Pan Marek: Masz chwilę pogadać?
- Nie bardzo, Marek.
- Dwie minuty.
- Kłopotów mi narobiłeś.
- Jakich kłopotów?
- No, jakich… Co ja mogłem powiedzieć, żeby mnie z roboty wyj… na zbity ryj? Ja 50 tys. zł pożyczki mam do spłacenia. Mówiłem, nie chcę się w to mieszać, to mnie na świadka podajesz.
- A to ona cię szantażuje, że chce cię wyj…?
- Tak, musiałem gadać jak oni. Nie chcę o tym rozmawiać.
- Podpiszesz mi oświadczenie?
- Nie.

Próbowaliśmy także porozmawiać z kolegą z pracy pana Marka oraz z Małgorzatą Sz. - właścicielką firmy, w której, jak twierdzi pan Marek, dwa lata temu pracował.   

Reporter: Zna pan pana Marka Deptułę.
Znajomy z pracy: Tak, pracował w M. Tak samo jak ja.
- A dlaczego pan zeznał, że pan go nie zna? Składanie fałszywych zeznań to jest przestępstwo. Pan mu kiedyś pomógł.
- A on mnie wpędza w kłopoty.

Rozmowa z Małgorzatą Sz.:

- Pan Marek nigdy nie był moim pracownikiem.
- Pracownicy zeznają , że musieli tak zeznawać, bo się pani boją.
- To jest absolutnie nieprawda, ja nie wierzę w takie coś. Ja myślę, że to jest zmowa, którą pan Marek stworzył. Ja nic nie wiem o wypadku.

- Przychodzi osoba i podaje twarde dowody, świadków, imiona, nazwiska. To nie jest  tak, że pan Marek otworzył sobie książkę telefoniczną  i podaje te osoby do sądu. Za dużo elementów składa się na to, że mój klient był tam zatrudniony i doszło do wypadku – twierdzi Andrzej  Gryczka, pełnomocnik pana Marka.*

* skrót materiału

Reporter: Żanetta Kołodziejczyk-Tymochowicz

interwencja@polsat.com.pl