Dramat w dwóch aktach: w pożarze straciła wnuczki, teraz stanie przed sądem
Państwo Orabczukowie ze wsi Chytra na Podlasiu 8 miesięcy temu stracili w pożarze dom, zdrowie, a co najgorsze dwie wnuczki, którymi tego dnia się opiekowali. Do dziś nie potrafią otrząsnąć się z tej traumy. Niestety, to nie koniec. Pani Ludmiła może trafić do więzienia. Została oskarżona o nieumyślne spowodowanie śmierci 7-letniej Julity i 4-letniej Wiktorii, bo to ona rozpalała tego dnia w piecu.
- Ja nie jestem winna, ale mogę iść siedzieć, bo moich wnucząt nie ma, moich iskierek. Dla mnie to już wszystko jedno – mówi Ludmiła Orabczuk, babcia dziewczynek. Obecne życie jej i męża ze wsi Chytra na Podlasiu to dramat w dwóch aktach.
Pierwszy wydarzył się późnym popołudniem 23 listopada 2015 roku. Dziadkowie jak zwykle opiekowali się dwiema wnuczkami, kiedy ich mama była w pracy.
- O godzinie 11 rozpaliłam piec. Byliśmy w domu , telewizję oglądaliśmy. Dzieci bawiły się. Ta najmniejsza u mnie na kolanach siedziała i coś rysowała – opowiada pani Ludmiła.
Pan Bazyli zjadł kolację i w kuchni oglądał telewizję. W pewnym momencie usłyszał niepokojące trzaski. Kiedy otworzył drzwi pokoju, napotkał ścianę ognia. - Trzeba było trochę otworzyć drzwi, a ja otworzyłem dobrze i ten ogień na mnie. Boso wybiegłem na podwórko i krzyczałem, że pożar – opowiada.
- Przybiegłem na podwórko, to sąsiad biegał z wiadrem i krzyczał bez przerwy, że w środku jest żona i dzieci. Do ganku już nie można było podejść, taka była już temperatura. Wybiliśmy w drugim pokoju okno, zobaczyłem żonę sąsiada. Mówię: ciągniemy – wspomina Bazyli Gierman, sąsiad, który pomagał w walce z pożarem.
To nie był duży pożar, ale stary drewniany dom okazał się pułapką. Niestety, 7-letniej Julity i 4-letniej Wiktorii nie udało się uratować. Zostały znalezione w dwóch różnych pomieszczeniach, zatrute tlenkiem węgla. Rodzina do tej pory nie może sobie poradzić z tą tragedią.
- Dowiedziałam się dopiero, jak przyjechała do mnie karetka. Podali mi jakieś środki uspokajające i wtedy powiedziano, że robili wszystko, ratowali dzieci, ale one nie żyją – mówi pani Grażyna, matka dziewczynek.
- Tylko płaczę, wołam ich, wyglądam, żeby przyszły. A one nie idą do mnie, nie przychodzą. Dwie iskierki moje kochane były – rozpacza pani Ludmiła.
I tu zaczyna się drugi akt dramatu. Babcia dziewczynek została oskarżona o nieumyślne spowodowanie śmierci wnuczek i ciężkie obrażenia ciała u męża, bo to ona rozpalała w piecu. Grozi jej do 5 lat więzienia. Rodzina absolutnie nie zgadza się z tymi zarzutami. W sierpniu sąd zdecyduje o winie kobiety.
- Decydujące znaczenie miała opinia biegłego z zakresu pożarnictwa, który stwierdził, że w piecu kaflowym były niesprawne drzwiczki. To znaczy skobel tych drzwiczek nie zamykał się. Pani oskarżona potwierdziła, że faktycznie rozpalała w piecu, ale zaprzeczyła, aby doszło do pożaru w wyniku wydostania się ognia z pieca – informuje Jan Andrejczuk, prokurator rejonowy w Hajnówce.
- Nie zgadzam się z tym, co prokuratura zarzuca. Będę jej bronić, bo to nie możliwe, mama nie chciała źle – powiedziała pani Grażyna, matka dziewczynek.*
* skrót materiału
Reporter: Małgorzata Frydrych
mfrydrych@polsat.com.pl