Rozwijało się prawidłowo, zmarło w łonie matki. Nie ma winnych
Ola miała być drugą córką państwa Tokarczuków. Rozwijała się prawidłowo. Miesiąc przed terminem porodu lekarz prowadzący ciążę skierował panią Agnieszkę na szczegółowe badania do szpitala, bo główka dziecka była położona nisko, jak do porodu. Po nich kobietę wypisano do domu. Dwa tygodnie później Ola zmarła w łonie pani Agnieszki. Lekarz kazał zrozpaczonej matce przez dwa dni czekać na usunięcie córki z brzucha.
- W nocy się przebudzasz, patrzysz, myślisz, że może byś ją teraz karmiła, przebierała. Rano wstajesz, patrzysz: pusto – rozpacza pani Agnieszka.
31-letnia Agnieszka Dyńska-Tokarczuk i jej 29-letni mąż Grzegorz z Bokini na Lubelszczyźnie przez pół roku starali się o kolejne dziecko. Ola miała przyjść na świat 27 lipca tego roku. Całą ciążę pani Agnieszki prowadził jeden z chełmskich ginekologów.
- 22 czerwca żona miała kontrolę u lekarza, chodziła prywatnie. Lekarz powiedział, że nisko jest główka dziecka, tylko do porodu – wspomina Grzegorz Tokarczuk.
- Mówię: doktorze, to długo mam tak jeszcze chodzić, może już tę cesarkę, czy coś? Czy wszystko będzie w porządku? Powiedział, że jeszcze poczekamy, że to za wcześnie, najwcześniej 24 lipca – mówi Agnieszka Dyńska-Tokarczuk.
Ginekolog prowadzący ciążę skierował kobietę na obserwację do wojewódzkiego szpitala w Chełmie, w którym na co dzień pracuje. Lekarze mieli sprawdzić, czy dziecko wykonuje odpowiednią liczbę ruchów.
- Zostały wykonane wszystkie dostępne badania, które w tym momencie są wskazane do wykonania, czyli było robione USG, KTG, oczywiście badanie fizykalne. Z tego, co wiem, nie stwierdzono żadnych zaburzeń. Pani Tokarczuk została wypisana z dniem 30 czerwca do domu – mówi Arnold Król, zastępca dyrektora ds. lecznictwa Samodzielnego Publicznego Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Chełmie.
13 lipca, rano, małżeństwo kończyło kompletowanie wyprawki dla córki. Po południu pani Agnieszka udała się na wizytę kontrolną. - Od razu zauważyłam, że coś jest nie tak, tylko pomyślałam, że powie, że jest chora – opowiada.
- Usłyszałem płacz, pisk. Żona wyszła i powiedziała, że Ola nie żyje – dodaje pan Grzegorz.
Według ginekologa winę za śmierć dziecka ponosi pani Agnieszka. Wszystko z powodu niezaznaczenia w karcie ruchów płodu z ostatnich trzech dni. - Pacjentka uważa, że za zaistniałą sytuację odpowiedzialni są lekarze, jednak sama nie wykonała podstawowego zalecenia prowadzenia karty ruchów – powiedział nam ginekolog.
Reporter: Pacjentka twierdzi, że ona bardzo puchła. Wskazywała, że się źle czuje, że jest spuchnięta. Być może państwo po prostu zlekceważyliście te informacje?
Ginekolog: Nie, proszę panią, pacjentka nie była jakoś wyraźnie spuchnięta. Przeprowadziliśmy szereg badań. Nic nie zostało pominięte.
Reporter: Jeżeli dziecko było zdrowe, to co takiego się wydarzyło przez te parę dni?
Ginekolog: Czekamy na odpowiedź z zakładu medycyny sądowej. Są przypadki zgonów wewnątrzmacicznych płodów.
- Lekarz jakby chciał, to by wcześniej rozwiązał ciążę. Widział, że jest główka nisko, sam mówił – szlocha Grzegorz Tokarczuk.
Gdy pani Agnieszka dowiedziała się, że jej dziecko nie żyje, lekarz odesłał ją do domu. Przez dwa dni kobieta nosić miała w sobie martwy płód.
- Wiedział, że dziecko umarło już, a powiedział mi, że nie ma dla mnie czasu. Jakim trzeba być podłym człowiekiem, żeby kogoś tak potraktować – rozpacza Agnieszka Dyńska-Tokarczuk.
- Pacjentka była u mnie w środę po południu i ja rzeczywiście zasugerowałem jej, żeby zgłosiła się w piątek rano, ale nie dlatego, żeby zrobić jej przykrość z tego powodu, tylko dlatego, że czwartek jest u nas dniem operacyjnym – tłumaczy ginekolog.
- Jak można odesłać człowieka wiedząc, że ma martwe dziecko. Ja bym się zwierzęciem bardziej chyba zajęła, jak on moją córką – ocenia Danuta Bondaruk, babcia zmarłej Oli.
Tokarczukowie swoją zmarłą córeczkę widzieli tylko raz, zaraz po porodzie, który ostatecznie odbył się jeszcze w środę. Gdy przyszedł czas pochówku, dowiedzieli się, że ciało ich córki uległo rozkładowi w przyszpitalnym prosektorium.
- Zadzwonił telefon, pan z zakładu pogrzebowego powiedział, że już nie muszę przywozić ubranek, bo ciało jest w takim rozkładzie, że już nie da się go ubrać, że była awaria w prosektorium, termometry wskazywały 19 stopni – twierdzi pani Agnieszka.
- Awaria agregatu chłodniczego wystąpiła w niedzielę. Pracownik przeniósł zwłoki do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie jest klimatyzacja. W naszej ocenie nie miało to żadnego wpływu na to, co się działo z ciałem dziecka – mówi Arnold Król, zastępca dyrektora ds. lecznictwa Samodzielnego Publicznego Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Chełmie.
Rodzina zażądała wyjaśnień od dyrekcji szpitala, a pracownik zakładu pogrzebowego wycofał się z przekazanych informacji. Twierdzi, że nigdy nie informował o awarii i rozkładzie ciała. Pani Agnieszka i pan Grzegorz zadręczają się myślami o przyczynach śmierci córeczki.
- Zastanawiałam się, co jeszcze mogłam zrobić, dlaczego nie czułam, że jej jest źle. Czekałam tyle na nią – mówi pani Agnieszka.*
* skrót materiału
Reporter: Karolina Rogala
krogala@polsat.com.pl