"To łupienie zwykłych obywateli". Ofiary tzw. ulgi meldunkowej

Setki rodzin w kraju wzywane są do rozliczenia się z tzw. ulgi meldunkowej. Chodzi o osoby, które w latach 2007-2008 kupiły lokale i sprzedały przed upływem 5 lat, korzystając ze zwolnienia z podatku od sprzedaży. Przysługiwało ono osobom, które w sprzedawanej nieruchomości były zameldowane minimum rok. Problem w tym, że nie wszyscy złożyli wówczas odręcznie napisane oświadczenie na temat zameldowania. Ci, którzy tego nie zrobili, muszą oddać pieniądze, nawet jeśli spełnili wszystkie kryteria.

Karolina Makowska jest ofiarą tzw. ulgi meldunkowej, która obowiązywała dla kupujących mieszkanie w 2007 lub 2008 roku. Kobieta sprzedała mieszkanie przed upływem 5 lat i kupiła nowe. Teraz matka dwojga dzieci ma do zapłacenia urzędowi skarbowemu 70 tysięcy złotych. Dla niepracującej kobiety to kwota nie do zdobycia.

 

- Po upływie 4,5 roku zostałam wezwana do urzędu skarbowego celem złożenia korekty w zeznaniu podatkowym  i pani powiedziała, że nie dostarczyłam oświadczenia, że byłam tam zameldowana  minimum 12 miesięcy. Byłam pewna, że jeżeli przyniosę to zaświadczenie, że byłam tam zameldowana, to nie będzie żadnego problemu – opowiada pani Karolina.

 

Pani Anna ma pierwszą grupę inwalidzką. Cierpi na stwardnienie rozsiane. Urząd skarbowy zabiera jej z renty co miesiąc ponad 200 zł. Jej dług względem fiskusa to 30 tysięcy złotych plus odsetki.  Schorowanej kobiecie na życie zostaje 800 zł.

 

- Nie ma, nie starcza, dlatego jesteśmy żebrakami. Nie jestem w stanie wykupić wielu leków, które mam przepisane od lekarzy. Długu nie będę w stanie do końca życiu spłacić, nawet nie ma mowy. A nie czuje się winna – mówi pani Anna.

 

Dla osób, które sprzedały mieszkanie przed upływem 5 lat istniało tzw. zwolnienie z podatku od sprzedaży. Trzeba było jedynie w sprzedawanej nieruchomości być zameldowanym minimum rok i złożyć odręcznie napisane oświadczenie w urzędzie skarbowym.

 

- Urzędniczka w skarbówce razem z aktem notarialnym przejrzała wszystkie dokumenty. Było tam też zaświadczenie o adresach i meldunkach. Obejrzała i powiedział, że PIT składamy, a wszystkie dokumenty żebyśmy trzymali 5 lat w domu. Koszmar zaczął się 16 listopada 2016 roku, jak przyszło wezwanie – mówi Ewa Pindara. To kolejna ofiara tzw. ulgi meldunkowej. Musi zapłaci ponad 70 tys. zł.

 

- Pułapka polegała na tym, że ustawodawca uzależnił skorzystanie z ulgi od złożenia świstka papieru do urzędu skarbowego, z którego ma wynikać, że rzeczywiście podatnik był zameldowany w tej  nieruchomości – wyjaśnia Grzegorz Niebudek, adwokat, doradca podatkowy.
Reporterka: Dlaczego dla urzędu tak naprawdę ważny jest świstek papieru, przecież ci ludzie mogą wszystko udowodnić?
Grzegorz Niebudek: Ciężko jest zrozumieć ustawodawcę, ciężko jest zrozumieć urzędy skarbowe. Nie można stanowić prawa, uzależniać prawo szarego Kowalskiego do skorzystania z ulgi od dokonania jakiejś formalności, tylko od jednego świstka papieru.

 

- Nigdy nie zostałam wezwana, żebym doniosła jakieś papiery, nigdy. Potem się rozliczałam i nic nie przyszło – twierdzi Karolina Makowska.

 

Do pani Małgorzaty z Warszawy urząd skarbowy odezwał się po prawie 5 latach od sprzedaży mieszkania. Kobieta twierdzi, że stosowane oświadczenie wysłała, ale fiskus je zgubił. Kobieta ma potwierdzenie z poczty, że dokument wysłała. Czy to wystarczy? Nie wiadomo.

 

- Miałam świadomość, że wywiązałam się ze wszystkiego i żyłam z tym przekonaniem do końca marca tego roku, kiedy dostałam pismo, że wszczynają postępowanie wyjaśniające. Nagle okazuje się, że dokumenty mogą ginąć – opowiada i dodaje:

 

- Gra toczy się o kawałek kartki i nie rozumiem tego, dlaczego można tak formułować prawo, żeby łupić obywateli, bo to jest dla mnie łupienie zwykłych obywateli.*

 

* skrót materiału

Reporter: Aneta Krajewska

akrajewska@polsat.com.pl