Dodatek do emerytury nie dla 90-latki. Bo podczas wojny wywieźli ją zbyt blisko rodziny

Schorowana, 90-letnia Helena Remplewicz nie dostała 300 zł dodatku do emerytury od Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, choć ofiarą wojny bez wątpienia jest. W wieku 15 lat została rozdzielona z rodziną i wywieziona do pracy w Niemczech. Dla urzędników nie została jednak wywieziona dostatecznie daleko od najbliższych.

Kiedy wybuchła II wojna światowa, pani Helena Remplewicz miała 12 lat. Mieszkała wtedy przy granicy niemieckiej. Kiedy miała 15 lat, rozdzielono ją z rodziną i wysłano do przymusowej pracy do Wolsztyna.

- W 1939 roku zaczęła się wojna i przychodziły wezwania do Arbeitsamtu do stawienia się, ale mama nie musiała potwierdzać listonoszowi, to wrzucała je do pieca. A potem już byliśmy wywiezieni z naszej miejscowości, z Kaszczor, do miejscowości Wroniawy i tam dostałam wezwanie z zagrożeniem, że jak się nie stawię, to czeka na mnie obóz pracy – opowiada Helena Remplewicz.

15-letnia pani Helena pracowała dla rodzin niemieckich oficerów. Nie mówiła po niemiecku. Od rana do nocy zajmowała się domem i opiekowała się dziećmi. Z rodziną połączyła się   dopiero po wojnie.

- Moje siostry już w 1940 roku pojechały do Poznania i tam miały pracę w zakładzie, gdzie się szyło. Brat był młodszy ode mnie o 2 lata i był przydzielony do gospodarza w rolnictwie – mówi Helena Remplewicz.

Dziś pani Helena ma 90 lat i mieszka w Zielonej Górze. Kilka lat temu złożyła wniosek do Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych o dodatek do emerytury. Takie świadczenie wynosi niecałe 300 złotych. Urząd wydał negatywną decyzję. Urzędnicy nie chcieli się z nami spotkać.

- W 2010 roku znowelizowano ustawę o osobach represjonowanych przez III Rzeszę i Związek Radziecki. Ustawa mówiła, że należy się tym osobom dodatek za pracę w czasie wojny, jeżeli zostały wysiedlone, jeżeli były represjonowane i jeżeli było to w szczególnie trudnych okolicznościach, w obcym środowisku kulturowym. Wszystkie te elementy, które są ujęte w ustawie, jak ulał pasują do mojej cioci – zauważa Mirosław Świętek.

- Starałam się, bo wydali zarządzenie, że osoby, które pracowały w czasie wojny, mają prawo do dodatku, ale urząd skreślił mnie ze swojej listy. Uważają, że mi się nie należy – mówi Helena Remplewicz.

- Któryś z urzędników napisał, że ciocia nie przekonała, że nie mogła spotkać się z rodziną. Jeśli pracowała do nocy, jeśli była godzina policyjna, jeśli nie dostała przepustki, czy miała iść na posterunek policji, czy lokalnej komórki SS, żeby napisali dla tych urzędników, że Helena Remplewicz nie mogła otrzymać możliwość pójścia do swojej mamy? – pyta Mirosław Świętek.

Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych przesłał nam swoje stanowisko.

„Decyzja odmawiająca przyznania Pani Helenie Remplewicz uprawnienia do świadczenia pieniężnego na podstawie ustawy z dnia 31 maja 1996 r. o świadczeniu pieniężnym przysługującym osobom deportowanym do pracy przymusowej oraz osadzonym w obozach pracy przez III Rzeszę i ZSRR,  została podjęta w oparciu o materiał dowodowy  zgromadzony w toku prowadzonego postępowania administracyjnego. Urząd działa w ramach ustanowionego prawa i nie możemy komentować wyroków niezawisłego sądu.”

Siostrzeniec pani Heleny - pan Mirosław pomaga swojej cioci w sprawach urzędowych. Odwołał się od decyzji. Sprawa trafiła do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Gorzowie Wielkopolskim, a następnie do Naczelnego Sądu Administracyjnego w Warszawie.

- Sędzia powiedział po zakończeniu drugiej rozprawy, że musimy mieć świadomość, że nie może wydać innej decyzji, niż wydał urzędnik, bo to wszystko musi się zgadzać. Uznaliśmy, że musimy załatwić sprawę do końca, wynajęliśmy adwokata i złożyliśmy wniosek o tzw. wzruszenie decyzji do NSA – twierdzi Mirosław Świętek.

- Z uzasadnień wyroków wynika, że ojciec i część rodzeństwa została wywieziona w okolice Hanoweru, natomiast mama i pozostałe rodzeństwo mieszkało w odległości 7 km i na tej podstawie urząd oddalił wniosek, a sąd oddalił skargę. W ustawie jest powiedziane, że tylko ma być deportacja, nie określono odległości, w jakiej ma odbywać się praca przymusowa. Nie mówi, czy to ma być 1 km czy 100 km. Jest to rzecz uznaniowa, tu powinien wypowiedzieć się organ – mówi Sylwester Marciniak, zastępca Przewodniczącego Wydziału Informacji Sądowej NSA w Warszawie.

- To jest blisko, racja, ale trzeba mieć świadomość, że żeby Polak mógł w tamtej rzeczywistości przejść z jednej miejscowości do drugiej, musiał mieć przepustkę – uważa Mirosław Świętek, siostrzeniec pani Heleny.

Według pani Heleny i pana Mirosława kobieta spełnia wszystkie warunki określone w ustawie. Urzędnicy twierdzą jednak inaczej. Schorowana 90-letnia pani Helena nie rozumie dlaczego. Zostało jej już niewiele czasu i sił na walkę o to, co się jej należy. *
* skrót materiału

Reporter: Angelika Trela

atrela@polsat.com.pl