Za śmierć syna winią policję. „Pokazowa demonstracja siły”
Miłosz Sękowski z Gorzowa Wielkopolskiego od lat zmagał się z problemami psychicznymi. 3 lutego najprawdopodobniej miał atak psychozy. Wybiegł z domu, wcześniej grożąc ojcu. Rodzina powiadomiła policję. Następnego dnia 32-latek zaatakował policjantów, żądając broni. Ci szybko go obezwładnili, a później przez długi czas trzymali na zmarzniętej ziemi. W efekcie konieczna była reanimacja. Pan Miłosz zmarł kilka dni później w szpitalu.
Życie 32-letniego pan Miłosza nigdy nie było proste. Od lat toczył nierówną walkę: ze światem, z sobą i wewnętrznymi demonami. Stwierdzono u niego chorobę afektywną dwubiegunową.
- Objawia się to w ten sposób, że jest od depresji do euforii. I to teraz, z perspektywy czasu, jakby się zgadzało. Były momenty, kiedy przychodził do mojego pokoju i mówił, że słyszy głosy, które uzdrowią jego mózg, ale będzie musiał zrobić to, co mu każą – opowiada o synu Leszek Sękowski.
- Zajmował się zakładami bukmacherskimi, pokerem, od czasu do czasu potrzebował jeszcze jakiejś adrenaliny, którą dawały mu używki typu amfetamina – mówi Radosław Sękowski, brat pana Miłosza.
- Żył w świecie iluzji, jak takie dziecko we mgle. Często mówił do mnie: mama, we mnie jest dwóch Miłoszów, ten dobry i ten zły – dodaje Józefa Sękowska.
Miłosz kilka razy próbował leczyć się w szpitalu psychiatrycznym, ale za każdym razem przerywał terapię. Wypisywał się ze szpitala na własną prośbę. W czerwcu zeszłego roku jego bliscy wystąpili więc do sądu, aby leczyć go przymusowo. Niestety – ich wysiłki spełzły na niczym.
- Wyznaczeni zostali biegli psychiatrzy, którzy mieli z nim przeprowadzić wywiad. Weszli do pokoju, zapytali, czy chciałby porozmawiać. A on spytał, o co chodzi i stwierdził,
że teraz nie ma czasu. Podziękowali i wyszli – opowiadają rodzice Miłosza.
- Później napisali, że w związku z załączonymi dokumentami oceniają, iż pacjent nie przejawia psychozy – opisuje brat Miłosza Radosław Sękowski.
Zdaniem Lidii Wieliczuk z Sądu Okręgowego w Gorzowie Wielkopolskim postępowanie o przymusowe leczenie nia ma związku z sytuacją, która zaistniała później.
Na początku tego roku stan pan Miłosza się pogorszył. Mężczyzna nie brał leków. Coraz częściej tracił kontakt z rzeczywistością. W nocy z 3 na 4 lutego zaczął przerażać nawet swoich najbliższych.
- W środku nocy Miłosz otworzył drzwi do mojego pokoju, jakoś tak dziwnie spojrzał i powiedział, że ten jego Bóg mu już powiedział, że go uleczy, ale za to będzie musiał zrobić to, co mu każe. Ostrzegł mnie, że może nawet mnie i siebie zabić – relacjonuje Leszek Sękowski.
Po tych słowach pan Miłosz wyszedł z domu. Rodzina zgłosiła policji, że jej groził, że może być groźny, bo się leczył psychiatrycznie.
- Odpowiedzieli, że oni się leczeniem nie zajmują i mogę tylko złożyć wniosek o ściganie i ukaranie – twierdzi Leszek Sękowski.
Jest niedziela, 4 lutego tego roku. Około godziny 11 pan Miłosz pojawia się w centrum miasta. W pewnym momencie dostrzega jadący ulicą policyjny radiowóz. Chwilę później zaczyna dziać się coś niewytłumaczalnego. Pan Miłosz wsychodzi przed nadjeżdżający radiowóz, a następnie żąda, by policjanci oddali mu broń.
- Wsadził ręce do środka, policjant walnął go po nich pałką, następnie brat zaczął uciekać. Policjant złapał go gdzieś od tyłu i dusił. Upadli na ziemię – opowiada Radosław Sękowski.
- Policjant usiadł mu na plecach, kolanem przytrzymywał głowę do ziemi, do chodnika, a policjantka siadła mu na nogach, które związali – mówi świadek zdarzenia.
Rodzina nie ma zastrzeżeń co do sposobu obezwładnienia Miłosza. Ale jak mówi jej pełnomocnik, kiedy przyjechały kolejne patrole, interwencja nie skończyła się, tylko jej skala „wręcz promieniowała”.
- Moim zdaniem dobre pół godziny był na ziemi. Żeby on był jakiś agresywny, żeby kopał, a on leżał, cały był unieruchomiony. Raptem, któryś z policjantów zorientował się, że jest coś nie tak. Przewrócili go na plecy i zaczęła się akcja reanimacyjna - opowiada świadek zdarzenia.
- Nie było żadnego sensownego działania. Przytrzymywanie go, kiedy on był skuty za nogi i za ręce… Jakie on stwarzał im zagrożenie? Temperatura była bardzo niska, organizm się wychładzał, leżąc na ziemi i to mogło być jednym z powodów zatrzymania akcji serca – dodaje Leszek Sękowski.
W trakcie interwencji pan Miłosz traci przytomność. W stanie krytycznym trafia do miejscowego szpitala. Lekarze stwierdzają głębokie niedotlenienie mózgu. Mężczyzna jest w śpiączce. Jeszcze przez tydzień walczy o życie.
- Kiedy zmarł… chodziłam, płakałam, krzyczałam. Najbardziej boli, że musiał zginąć taką śmiercią. Syn nie zasłużył – mówi Józefa Sękowska.
Śmierć Miłosza to nie jedyny tego typu przypadek na terenie Gorzowa. Trzy lata temu, w podobnych okolicznościach zginął 32-letni Rafał. Wszystko rozegrało się w pobliżu miejsca, w którym doszło do zatrzymania Miłosza. Tę sprawę również pokazywaliśmy w Interwencji.
- Brat był w śpiączce ponad trzy i pół miesiąca. 30 grudnia zmarł – opowiadał wówczas Ireneusz Koźluk, brat zmarłego.
Przedstawiciele policji nie zgodzili się na wypowiedź. Tymczasem rodzina pana Miłosza zgłosiła sprawę do prokuratury. Zdaniem bliskich mężczyzny, w trakcie interwencji funkcjonariusze dopuścili się przekroczenia uprawnień. Śledztwo w tej sprawie dopiero nabiera tempa.
- Policjanci boją się prawdziwych przestępców, a wyżywają się na niewinnych ofiarach. Publiczna egzekucja, pokazowa demonstracja siły…coś takiego mi się nasuwa – mówi Leszek Sękowski.*
* skrót materiału
Reporter: Rafał Zalewski
rzalewski@polsat.com.pl