Rodzina mówi o szokującym zaniedbaniu: nie rozpoznano zapalenia płuc

67-letnia pani Teresa leżała na oddziale szpitala w Brodnicy przez dwa tygodnie, słabnąc z dnia na dzień, ale nikt nie rozpoznał, że cierpi na zapalanie płuc. W końcowej fazie choroby objawy były tak jednoznaczne, że nawet rodzina postawiła prawidłową diagnozę, ale na reakcję doczekała się już w innym szpitalu. Niestety, było już za późno.

- W jednym miesiącu straciliśmy mamę i brata. Jak można tak funkcjonować, tym bardziej, że byłam tam codziennie, codziennie rozmawiałam, codziennie pytałam, co się dzieje i słyszałam, że wszystko jest ok – mówi.

W czerwcu 2017 r. matka pani Justyny trafiła do brodnickiego szpitala.

- Na początku czerwca tamtego roku zaczęło się krwawienie z dolnego odcinka przewodu pokarmowego. Została na oddziale chirurgii szpitala pod obserwacją. Krwawienia nie ustawały. Po ponad dwóch tygodniach, gastroskopii, kolonoskopii dowiedziałam się, że tam nic nie ma – wspomina Justyna Wąszewska.

Pani Teresa - według lekarzy - miała robione badania, ale i tak z dnia na dzień czuła się coraz gorzej. Lekarze twierdzili, że to na tle nerwowym i jest spowodowane śmiercią jej syna.

- W tym samym czasie jak mama była w szpitalu, to umarł mój brat. I oni to zrzucili na to, że mama przeżywa śmierć syna – opowiada Justyna Wąszewska.

- Słyszeliśmy, że nie mamy się co denerwować, że to na tle nerwowym, że się dusi, że się na tym nie znamy – dodaje Sławomir Isajew, syn pani Teresy.

- W końcu mama dostała 40 stopni gorączki, dołączyły klasyczne objawy zapalenia płuc: kaszel, ból w klatce piersiowej i krwioplucie. Jestem pielęgniarką, więc mniej więcej orientuję się, co trzeba zrobić w takiej sytuacji. Ale usłyszałam, że
o takim badaniu, które kosztuje około 20 zł, decyduje ordynator. To był piątek wieczorem, a ordynator przychodzi w poniedziałek. Mama powiedziała, że mam ją stamtąd zabrać, bo ona się udusi – tłumaczy Justyna Wąszewska.

- Wypisali pismo, że zabraliśmy mamę na własne żądanie i była w stanie dobrym, a 40 minut później już była w stanie krytycznym – dodaje Sławomir Isajew.

Po około dwóch tygodniach pani Teresa nie miała już sił, miała coraz większe trudności z oddychaniem. Pani Justyna postanowiła przewieźć matkę do szpitala w Toruniu. Tam otrzymała szokującą informację.

- Zdziwili się, że ja w takim stanie przywiozłam mamę ze szpitala. Dosłownie usłyszałam zdanie: „gdzie ją trzymałam do tej pory?” Pokazałam dokumentację, mamie wykonano rentgen płuc, który pokazał wszystko – relacjonuje pani Justyna.

Pani Teresa była w tak ciężkim stanie, że lekarze wprowadzili ją w śpiączkę farmakologiczną.

- Przyjeżdżałam codziennie przez 17 dni. Lekarze nie wiedzieli, jak na mnie patrzeć, bo wiedzieli, że nic się nie da zrobić. W końcu dostałam telefon, że jeśli chcę się pożegnać, to mam przyjechać.
Wytłumaczono mi, że mama złapała w szpitalu tzw. pneumonię szpitalną, taki proces chorobowy. Wyniki sekcji zwłok są ewidentnie: pierwotną przyczyną zgonu było dwustronne ropne zapalenie płuc, na co w XXI wieku się nie umiera – twierdzi pani Justyna.

Poprosiliśmy szpital w Brodnicy o oficjalne stanowisko. Otrzymaliśmy jedynie krótkie oświadczenie.

„Z przykrością informujemy, iż nie możemy udzielić żadnych informacji dotyczących indywidualnych pacjentów, czy też ich chorób z uwagi na konieczność ochrony prawa pacjenta do zachowania tajemnicy.”
 
Sekcja zwłok wykazała, że pani Teresa zmarła na zapalenie płuc. Jej córka zgłosiła sprawę do prokuratury. Pani Justyna chce, żeby szpital w Brodnicy poniósł odpowiedzialność za śmierć jej matki. Prokuratura czeka w tej sprawie na opinię biegłego.

- Wszyscy lekarze z Torunia mówili, że to jest bezsensowna śmierć, że gdyby w porę były zrobione posiewy krwi i podany antybiotyk, to byłoby inaczej. Minął rok, nie ma nikogo, kto uderzyłby się w pierś i powiedział, że zawalił – podsumowuje pani Justyna.*

* skrót materiału

Reporter: Angelika Trela

atrela@polsat.com.pl