Trafił do szpitala z wrzodami żołądka. Zmarł po czterech miesiącach
Siedmioro dzieci z małej wsi Stachowizna na Mazurach już nigdy nie zobaczy swojego taty. 52-letni pan Andrzej w grudniu ubiegłego roku trafił do szpitala w Kętrzynie z silnymi krwotokami żołądka. Po operacji ratującej życie trafił do kolejnego szpitala, potem jeszcze innego. Mimo czteromiesięcznej hospitalizacji i trzech operacji, jego życia nie udało się uratować. Zdaniem najbliższych - przez zaniechania ze strony lekarzy.
Pani Angelika i jej mąż Andrzej żyli skromnie, ale tworzyli szczęśliwą rodzinę razem z siedmiorgiem dzieci. Wszystko skończyło się 13 grudnia: pan Andrzej dostał obfitego krwotoku z układu pokarmowego. Trafił do szpitala w Kętrzynie, gdzie stwierdzono, że przyczyną krwawienia jest wrzód żołądka, który trzeba pilnie zoperować. Zabieg był jednak co chwilę przekładany.
- Pytam męża, o której mają operować. Mówił, że nic nie wie, bo nie mówią, nie przychodzą. Wreszcie poszłam do doktora i pytam o operację. Stwierdził, że na dziś była zaplanowana. Pan doktor stwierdził, że dla męża wcale nie jest potrzebna ta operacja. W końcu mąż dostał tak intensywnego krwotoku, że spadły parametry życiowe i zatrzymało się serce. Doktor będący na dyżurze stwierdził, że konieczna jest szybka operacja ratowania życia – opowiada Angelika Kozłowska.
Reporter: Częściowo winą za śmierć pacjenta rodzina obarcza pana.
Lekarz ze szpitala w Kętrzynie: Niesłusznie. Mnie przy tym prawie nie było, powiem, że niesłusznie, nie jest tak, jak to przedstawiane jest.
Pan Andrzej po operacji został przetransportowany do szpitala w oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów Bartoszycach. Jak tłumaczyli rodzinie pacjenta lekarze z Kętrzyna, ich placówka nie miała warunków, by pacjent w takim stanie mógł w niej pozostać. Pobyt w kolejnym szpitalu nie przywrócił zdrowia pan Andrzejowi.
- W Kętrzynie obliczyli, że miał 17 krwotoków. A w Bartoszycach doszło już do 14. To w sumie jest ponad 30 krwotoków – mówi Eugeniusz Kozłowski, brat zmarłego.
Rodzina pana Andrzeja postanowiła znaleźć placówkę, która potrafiłaby go wyleczyć. Leczeniem był zainteresowany szpital w Olsztynie, ale placówka z Bartoszyc nie chciała wydać skierowania i przekazać pacjenta.
- Tam w Olsztynie to widzieliśmy jedyny ratunek, że tam potrafią mu pomóc… bo straciliśmy nadzieję, że tu mu pomogą. Prosiliśmy, że tu dzieciaczki czekają, niestety, nie mogliśmy dotrzeć do sumienia tego lekarza, to głupi świstek papieru, który zaważył na całym jego życiu – uważa Danuta Parda, siostra zmarłego.
- Pan doktor odchodząc powiedział do mnie, męża i brata, że on tu go zaczął leczyć, będzie leczyć i skończy leczyć i uciekł od nas – dodaje wdowa Angelika Kozłowska.
- Ja dzwoniłem do Olsztyna, doktor stwierdził, że nie widzi wskazań, żeby go narażać na stres, na transport, że leczenie jest takie samo tutaj, jak i w Olsztynie, takie same leki, takie same postępowanie – odpowiada lekarz ze szpitala w Bartoszycach.
Stan pana Andrzeja pogorszył się na tyle, że konieczna okazała się kolejna operacja. Tym razem bartoszycka placówka przekazała pacjenta do szpitala w Olsztynie. Po wycięciu zagrożonego fragmentu żołądka, stan pan Andrzeja ustabilizował się na tyle, że po 2 tygodniach zdecydowano o przewiezieniu go z powrotem do szpitala w Bartoszycach. Jak twierdzi rodzina, warunki, na jakie trafił, pozostawiały sporo do życzenia.
- Mąż był zaniedbany, brudny. Prosiłam o miskę, żebym mogła go umyć, ale nikt mi nie chciał pomóc. Nie wiedziałam, jak mam się nim zająć, czy mogę go ruszyć, czy krzywdy mu nie zrobię, oni nie chcieli pomóc. Powiedzieli, że to nie jest w ich obowiązku utrzymywać mężowi higienę – wspomina pani Angelika.
- Z tego, co wiem, pacjent miał podłączony „alert patogen”, on trafił z Olsztyna, a pacjentów z takimi „alert patogenami” musimy izolować. I tam był na tej sali, ale nie mógł zająć całej sali pooperacyjnej, tam gdzie jest monitoring, bo co z innymi pacjentami? – mówi lekarz ze szpitala w Bartoszycach.
- Chodziliśmy, pukaliśmy do gabinetów, bo lekarze sami do nas nie przyszli, nie rozmawiali z nami. Nieraz trzeba było długo czekać na lekarzy, żeby porozmawiać, jak leczą, co podają, co będą robić. Jednym słowem: było zbywanie albo unikali nas – uważa Iwona Konstantynowicz, siostra pani Angeliki.
Po kilku dniach pobytu w izolatce szpitala w Bartoszycach, organizm pana Andrzeja nie wytrzymał dalszej walki o życie…
- Po tygodniu dostałam telefon, że mąż nie żyje. Pobudziłam wszystkie dzieci, zadzwoniłam do siostry, żeby szybko do mnie przyjeżdżała, bo nie wiedziałam, co mam z sobą zrobić. Usłyszałam, że mąż nie żyje, a miał być tylko na doleczeniu - opowiada pani Angelika.
- Nie dochodzi do mnie, jak człowiek z wrzodem żołądka, z naszą medycyną, może wyjść ze szpitala nogami do przodu? Z taką medycyną, z taką wiedzą... – podsumowuje Iwona Konstantynowicz, siostra pani Angeliki.*
* skrót materiału
ltekielski@polsat.com.pl