„Uciekli, jak złodzieje”. Bez pieniędzy za wypadek w pracy
- To był moment, ułamki sekundy. Uderzenie, czarno w oczach. Mózg mało nie wyleciał z głowy. Straszny ból, czułem, że mam złamaną rękę, nogę i coś z kręgosłupem – opowiadają panowie Zbigniew i Marek, pod którymi zarwała się płyta w pracy. Mężczyźni spadli z dużej wysokości. Koreańskiej firmy w Tułowicach już nie ma. Jest jej następca, ale nie chce on zapłacić za wypadek.
Pana Zbigniewa Grochalskiego i Marka Nowaka połączyło jedno tragiczne wydarzenie. Obydwaj pracowali od 2011 roku w nowo powstałej, koreańskiej firmie w Tułowicach, w województwie opolskim.
- Byłem zatrudniony z początku jako ochraniarz, później stwierdzili, że mam wiele innych ukrytych talentów, bo jestem murarz, dekarz z zawodu i musiałem przejść do budowlańców. Dali mi cały dach do konserwacji i 4 ludzi do pomocy. Działaliśmy. Oni nie mieli po prostu nic, żadnych narzędzi. Musiałem je z domu wozić – opowiada Zbigniew Grochalski.
- Skończyłem szkolę jako elektromechanik. Poszedłem tam na takiego pracownika utrzymania ruchu, takiego budowlańca. Pracowało się nie za fajnie. Niemiła atmosfera, Koreańczycy źle traktowali Polaków. Jak się podpisywało umowę, to siedział ten cały prezes z nogami na biurku i jeszcze potrafili powiedzieć, że Polacy powinni ich całować po rękach, że dają im pracę. Dostawaliśmy 1386 zł brutto, najniższa krajowa wtedy – mówi Marek Nowak.
Był mroźny luty 2012 roku. Pan Zbigniew i pan Marek jak co dzień poszli do pracy. Dostali specjalne zadanie do wykonania.
- Zamarzła im cala instalacja wodna, bo nie było zabezpieczone. To jest hala, która od dachu miała porobione boksy z tych właśnie płyt styropianowych, blaszanych. Ale te płyty już były używane. To nie było nowe, tylko gdzieś pościągali używane, bo to BHP-owcy zauważyli tę sprawę – twierdzi Zbigniew Grochalski.
- Zawołali mnie, żeby pomoc Zbyszkowi Grochalskiemu owijać rury wełną, rozmrażać. No i stanęliśmy na jednej płycie i chwila moment ta płyta otworzyła się jak zapadnia i spadliśmy w dół – dodaje Marek Nowak.
Skutki tego upadku okazały się dla obydwu panów bardzo poważne. Bardziej ucierpiał pan Zbigniew, bo zamortyzował swoim ciałem upadek pana Marka.
- Miałem połamane kręgi lędźwiowe, stłuczoną kość ogonową, złamaną kość promieniową i złamany staw skokowy. Nikt nie zaproponował żadnej pomocy, żadnego zainteresowania w ogóle - wylicza Marek Nowak.
- Wieloodłamowe złamanie miednicy po stronie lewej, 6 punktów, wszystko rozwalone. No, oprócz tego jeszcze bark. Wszystko teraz musi mi żona pomagać. Skarpetki nawet mi zakłada. Nie nadaję się do pracy, wiadomo, że już po karierze. Dostałem tylko tę rentę chorobową i to było 1100 czy 1200 zł – wymienia Zbigniew Grochalski.
- Jak porozmawiałam z ordynatorem, to mi powiedział, że mąż już nigdy nie będzie sprawny. Jeden się bogaci, a ten biedny jest zawsze poszkodowany – mówi Krystyna Grochalska.
Pan Marek po półrocznym przebywaniu na chorobowym został z firmy zwolniony. Pan Zbigniew jest na rencie, bo ZUS określił 43-procentowy stały uszczerbek na zdrowiu. Obaj panowie oddali sprawę do sądu o odszkodowanie. Sąd w Opolu w grudniu 2018 r. zdecydował, że firma ma wypłacić 70 tys. zł panu Zbigniewowi i 40 tys. zł panu Markowi. Problem w tym, że firma już nie istnieje.
- To trwało i trwało, a im o to chodziło, żeby po prostu to oddalać. No to rozwiązali, przekształcili na inną nazwę i uciekli jak złodzieje. Ten Kim, co to był dyrektorem naszym, uciekł do Korei – mówi Zbigniew Grochalski.
- W tej sytuacji mówimy o egzekucji, która została umorzona, ponieważ w toku postępowania egzekucyjnego okazało się, że dłużnik, czyli spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, przeciwko której to postępowanie egzekucyjne toczy się, nie istnieje. Została wykreślona z Krajowego Rejestru Sądowego – informuje Tomasz Kinastowski, komornik sądowy przy Sądzie Rejonowym dla Wrocławia-Fabrycznej.
Poszliśmy do nowej spółki, która przejęła zobowiązania po nieistniejącej już firmie. Chcieliśmy dowiedzieć się, dlaczego od 9 miesięcy nie stosuje się do prawomocnego wyroku sądu i nie wypłaciła byłym pracownikom odszkodowania. Dyrektor nie zdecydował się na oficjalną rozmowę.
- 70 tys. zł i 40 tys. zł to jest „pikuś” dla nich, to jednodniówka, a dla nas dużo, bardzo dużo – mówią poszkodowani.
- Na pytanie, dlaczego spółka nie zrealizowała prawomocnego wyroku sądowego, informuję panią, że spółka nie jest w stanie ze względów finansowych tego wyroku w obecnej chwili zrealizować. Toczy się postępowanie upadłościowe wobec firmy – informuje pełnomocnik nowej spółki, która przejęła zobowiązania starej firmy.
- Może w końcu zrozumieją, jaki nam wyrządzili ból przez ten wypadek, ile rehabilitacji, ile złamań, wszystkiego. I myślę, że wypadałoby wypłacić to odszkodowanie - podsumowuje pan Marek.*
* skrót materiału
mfrydrych@polsat.com.pl