Po kilkudziesięciu latach pracy zostali bez pensji. Chodzi o ponad 1,2 mln zł
Historia z Łodzi to opowieść o niesprawiedliwości, ułomnym prawie i niebywałej walce o swoje. Kilkudziesięciu byłych pracowników dużego producenta obuwia od półtora roku walczy o zaległe pensje. W sumie chodzi o ponad 1,2 mln zł od spółki, która przez kilkadziesiąt lat była ich pracodawcą. Wszystko wskazuje na to, że nie dostaną pieniędzy – między innymi przez opieszałość sądów w Łodzi i Warszawie.
Kiedy przyjechaliśmy do Łodzi na miejsce wyznaczone przez byłych pracowników fabryki obuwia, zastaliśmy tam kilkadziesiąt osób. Ludzie półtora roku czekają na zaległe pensje.
- Lipiec, sierpień, wrzesień - nie mieliśmy ani złotówki, a pracowały tu osoby samotne, małżeństwa i naprawdę było nam ciężko. Większość jest na świadczeniach przedemerytalnych. Ja też. Jak my mamy żyć? – pyta pani Elżbieta, jedna z poszkodowanych.
Byli pracownicy w naszej obecności próbowali też porozmawiać z ich dawnym prezesem. Twierdzili, że jest w pobliskim budynku. Mimo próśb, Zbigniew S. odmówił rozmowy zarówno z załogą, jak i wypowiedzi przed naszą kamerą.
Spółka działała w Łodzi od lat 90. Pod obecną nazwą - od 2005 roku. Przez lata robiono tu buty dla największych marek w Polsce. Kłopoty finansowe zaczęły się w połowie 2018 roku. Wówczas pracownicy przestali dostawać pensje. W ciągu kolejnych miesięcy zostali zwolnieni.
- Byłam zwolniona przed samym weselem mojego syna i zostałam bez grosza. Jakby nie ludzie dobrej woli, to nie wiem, jakbym skończyła – mówi jedna z poszkodowanych.
- To było tak z dnia na dzień… Albo na raty nam pensje dawali: po 200-300 złotych i mówili, że mamy się zwolnić. Jak ja mam 58 lat, to teraz zwolnij się... Dwa lata do emerytury brakuje i gdzie ja pójdę? – pyta inna poszkodowana.
- Dlaczego pan odjeżdża, niech pan porozmawia z nami. Pan rządził, gdyby pan zgłosił wniosek o upadłość , to byśmy dostali pieniądze, a pan ucieka do Warszawy, wszyscy wiedzą – krzyczeli zgromadzeni do prezesa Zbigniewa S., który wyjeżdżał z fabryki.
Pracownicy złożyli w łódzkim sądzie wniosek o upadłość firmy. To warunek konieczny, aby ludzie mogli dostać zaległe pensje z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. Przepisy mówią, że na uzyskanie stosownego postanowienia sądu jest rok od daty rozwiązania stosunku pracy. Dla tych ludzi datą graniczną był 31 sierpnia 2019 roku.
- Świadectwa pracy dostaliśmy 31 sierpnia, a wniosek o upadłość do sądu poszedł zaraz, 10 września, czyli w ciągu 10 dni i właściwie nic się nie działo do lutego. Później spółka została przeniesiona do Warszawy i sprawa trafia do sądu w Warszawie. Wszystko zaczęło się od nowa. Okazało się, że kolejny termin jest wyznaczony na wrzesień. Czyli że przekroczyliśmy wyznaczony termin – mówi pani Elżbieta.
Ostatecznie postanowienie w sprawie spółki zapadło 18 września 2019 roku. Czyli 18 dni po ustawowym terminie.
- Bardzo mnie zaniepokoiło opieszałe działanie sądu upadłościowego w tej sprawie. Trudno zarzucić osobom, które wnioskowały o upadłość, jakąś opieszałość. Natomiast z niewiadomych przyczyn wiele miesięcy zajęło sądowi stwierdzenie, że spółka nie posiada żadnego majątku – ocenia Michał Szantar, prawnik.
Dlaczego sądy działały tak długo? Dzisiaj sąd w Łodzi milczy i zasłania się brakiem dokumentów, bo zostały one wysłane do Warszawy. Sąd w Warszawie odpowiedział krótkim mailem. Dlatego o sprawę zapytaliśmy Ministerstwo Sprawiedliwości.
„Departament podjął czynności w ramach nadzoru zewnętrznego (…), zwracając się do Prezesa Sądu Apelacyjnego w Warszawie o zbadanie sprawności postępowania o ogłoszenie upadłości spółki i poinformowanie o wyniku ustaleń.”- przekazał przedstawiciel resortu.
Jak się jednak okazuje, nawet jeśli postępowanie wyjaśniające odkryje nieprawidłowości w działaniu sądu, sytuacja byłych pracowników nie poprawi się.
- Dla nas sprawa jest zamknięta. W tym wypadku roszczenia są do Skarbu Państwa, nie wobec Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych – informuje Artur Pozorek z Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Warszawie..
Postępowanie przed sądem znacznie opóźnił fakt, że firma w 2019 roku została przeniesiona do Warszawy. Wymieniony został jej zarząd oraz zupełnie zmieniony profil działalności. Co więcej, jak sprawdziliśmy, adres spółki wskazany w KRS nie istnieje.
- Pani kochana, tu ciągle przychodzą ludzie, którzy szukają takiej firmy. Komornicy przychodzą, jacyś ludzie. Tej firmy nigdy tu nie było, bo nie ma takiego adresu. Jest numer 7, ale nie ma numeru 10. To ludzkie pojęcie przechodzi – słyszymy w budynku, w którym ma mieścić się firma.
- Liczyliśmy, że pan prezes złoży do Funduszu wniosek o upadłość, że jest niewypłacalny i byśmy dostali te pieniądze. Ale on tego nie zrobił. Mi zakład jest winny ponad 20 tys. zł, a mężowi 30 tys. zł – mówi pani Elżbieta.