Niepełnosprawni z dnia na dzień wyrzuceni z pracy
Niepełnosprawni pracujący w spółdzielni meblarskiej z Raciborza z godziny na godzinę zostali bez pracy. Twierdzą, że pracodawca wykorzystał ich naiwność i zmusił do odejścia z pracy za porozumieniem stron. W ten sposób uniknął zwolnień grupowych i wypłaty odpraw. Zdruzgotani ludzie, którzy stracili środki do życia, postanowili walczyć w sądzie. Były prezes spółdzielni ma sprawę karną wytoczoną z powództwa Państwowej Inspekcji Pracy. Proces jest jednak odraczany z powodu panującej pandemii.
Historia, którą pokazujemy, to opowieść o ludziach, którym trudno jest radzić sobie w życiu bez pomocy. Są niepełnosprawni, z orzeczonymi grupami inwalidzkimi. Zaufali swojemu pracodawcy, na którym mogli polegać przez wiele lat. Wszystko zmieniło się 10 września ubiegłego roku. 30 osób ze Spółdzielni meblarskiej z Raciborza z godziny na godzinę zostało bez pracy i środków osłonowych.
Ludzie twierdzą, że byli pojedynczo wzywani do gabinetu prezesa. Tam zmuszono ich do podpisana odejścia z pracy za porozumieniem stron. Alternatywą było… zwolnienie dyscyplinarne. Większość zaskoczonych ludzi podpisało odejście za porozumieniem stron. W ten sposób prezes uniknął zwolnień grupowych i wypłaty odpraw. Zdruzgotani ludzie postanowili walczyć w sądzie. Jednak pandemia koronawirusa pokrzyżowała te plany. Sąd zamknięto.
Schorowana pani Jadwiga potrzebuje opieki. Sąsiedzi biją na alarm
- Koronawirus nam w tym przeszkodził, bo już wcześniej miały być rozprawy. Z czasem ludzie przestali wierzyć, że ma to sens. I nawet żałowali, że oddali to do sądu - mówi Rozwita Jasiulek, jedna z byłych pracownic.
35-letnia pani Kalina ma duży ubytek słuchu. Wychowała się w domu dziecka. Po zwolnieniu z fabryki mebli, w której pracowała kilkanaście lat, znalazła pracę jako sprzątaczka w kuchni. Co noc dojeżdża do pracy pociągiem. Jej zmiana zaczyna się o północy.
- Było takie zebranie, prezes przemówił do wszystkich. Tylko że ja nie dosłyszałam, nie do końca rozumiałam i nieświadomie podpisałam - mówi o okolicznościach zwolnienia pani Kalina.
- Zatrudniłem się u nich 35 lat temu. Człowiek był nauczony z ludźmi żyć w porządku, a tu tak się stało - dodaje pan Jan.
- Żeby chociaż dali nam czas na znalezienie nowej pracy, a nie tak, że powiedzieli: jutro nie przychodźcie do pracy - dodaje inny poszkodowany, pan Adam.
- Ja za męża przyszłam, bo on jest chory, on się tym załamał... jemu półtora roku do emerytury zostało. Był na okresie chronionym. I go zwolnili - opowiada była pracownica.
Zbudują wielki blok obok zabytkowego parku. Protest mieszkańców
- Zapytałam, czy mam wybór, czy mogę się zastanowić, czy mogę przemyśleć. Usłyszałam, że jeżeli nie podpiszę, to zostanę zwolniona dyscyplinarnie - wyjaśnia pani Rozwita.
Dziś były prezes spółdzielni ma sprawę karną wytoczoną z powództwa Państwowej Inspekcji Pracy. Proces jest jednak odraczany z powodu panującej pandemii. W miniony wtorek byli pracownicy ponownie odbili się od drzwi sądu.
Były prezes spółdzielni nie chce z nami rozmawiać.
Dziś fabryka, która jeszcze kilkanaście miesięcy temu miała problemy finansowe, stopniowo przenosi się do nowego zakładu. Zmienił się też jej zarząd: prace stracił prezes, który zwalniał te osoby.
Pomocy poszkodowanym nie zaproponował również nowy zarząd zakładu. Byli pracownicy nie znajdą też sprawiedliwości w sądzie. Muszą czekać, aż skończy się pandemia.
Kiedy doczekają się sprawiedliwości? Nie wiadomo. Wiadomo, że ich środki do życia dawno się skończyły, a znalezienie pracy jest dla nich, zwłaszcza teraz, bardzo trudne.