„Sprawca pandemiczny”. O przemocy w czasach koronawirusa
Dla agresora każdy powód jest dobry: brak pieniędzy, frustracja wynikająca z utraty pracy, podejrzenie o zdradę. Każdy powód jest dobry, żeby poniżyć, uderzyć, zwyzywać. W Interwencji kobiety opowiadają o traumie przemocy domowej, sposobach na wyjście z tego piekła oraz o nowym zjawisku: sprawcy pandemicznym.
Pani Agnieszka ma 28 lat, mieszka w niewielkim mieście na Mazowszu. Przez prawie dziesięć lat była ofiarą przemocy domowej. W tej samej miejscowości żyje jej oprawca, od którego niedawno odeszła, dlatego woli pozostać anonimowa.
- Byłam strasznie zniszczona. Miałam powyrywane włosy na przykład przed świętami wielkanocnymi. Powybijane zęby… Dostałam nożem w łydkę, po którym mam ślad. To nie jest mąż, to nie jest człowiek do życia – opowiada.
Radość na Święta. Ciężko poparzony Karol ze wsparciem widzów i Fundacji Polsat
Jak mówi pani Agnieszka, na początku nic nie zapowiadało problemów z mężem. Kłopoty zaczęły się po urodzeniu dziecka. Powodem była zazdrość.
- Okazało się, że jestem w ciąży, był początek jedenastego tygodnia, kiedy poszłam do ginekologa, no i zaczął się terror. Twierdził, że to nie jest jego dziecko, to już nie było małżeństwo. Bałam się wracać do domu, że zrobi mi któregoś dnia krzywdę. Mi albo mojemu dziecku. Bałam się o tym mówić. Bałam się w ogóle reakcji ludzi, jak na to zareagują – wspomina pani Agnieszka.
Beata Mirska ma 51 lat, kiedyś sama była ofiarą przemocy domowej. Po kilku latach gehenny udało jej się wyrwać z toksycznego związku. Dzisiaj sama pomaga, między innymi kobietom, które żyją w ciągłym strachu.
Rachunek na 652 zł za podgrzaną wodę w mieszkaniu komunalnym
- Miałam trójkę maleńkich dzieci i męża sadystę, patologicznego sadystę. Takiego, który mi łamał palce, ręce, wybijał zęby, łamał nos. No więc ta przemoc była w skali już strasznej – opowiada Beata Mirska-Piworowicz, prezes stowarzyszenia „Damy radę”.
Zdaniem pani Beaty obecnie w czasach pandemii ofiary przemocy domowej są w wyjątkowo trudnej sytuacji. Po pierwsze: z dnia na dzień przypadków pobić jest coraz więcej. Po drugie: w obecnych czasach trudniej uzyskać pomoc.
- Zaobserwowałam, że pojawił się nowy rodzaj sprawcy, ja go nazywam „sprawcą pandemicznym”. Być może to wynika z niepewności jutra, z tego, że ludzie raptem zaczęli być ze sobą 24 godziny na dobę. Wynika z tego, że w części przypadków to jest tak, że mężczyzna stracił pracę i on się czuje niedowartościowany i całą tę swoją złość, nienawiść, wyrzuca na członków rodziny – opowiada Beata Mirska-Piworowicz, prezes stowarzyszenia „Damy radę”.
Zima z koronawirusem. Południe Polski liczy straty
- On stracił pracę i od marca albo i wcześniej zaczął więcej siedzieć w domu. Zaczął mnie coraz częściej bić, wyżywać się na mnie. Słownie mnie wyzywał, poniżał przed synem. No i nawet synek mówił: Mamusiu, ja nie chcę tatusia w domu – mówi pani Agnieszka.
- Zgłaszają się do mnie również takie osoby, które nie chcą się wyrwać z tej przemocy. Nie chcą się wyrwać dlatego, że np. straciły pracę i są wyłącznie na utrzymaniu sprawcy. Ta niemoc ekonomiczna, ta niepewność jutra powoduje, że ofiary coraz bardziej zamykają się w domach ze sprawcami – dodaje Beata Mirska-Piworowicz.
Anna Kos ma 52 lata, kilka lat temu odeszła od mężczyzny, który znęcał się psychicznie nad nią i czworgiem jej dzieci. Jej zdaniem nie wolno zwlekać z decyzją o ucieczce od agresywnego partnera.
16-latek nagle „ozdrowiał”. Rodzice stracili zasiłek
- Zawsze są takie tłumaczenia, że „ja cię kocham, już więcej tego nie zrobię, już na pewno nie podniosę na ciebie ręki, nie będę krzyczał”. A to jest mylne – mówi Anna Kos.
Każda z naszych bohaterek na swój sposób przeżyła tragedię przemocy domowej. Ale w jednym są zgodne: odejście od mężczyzny, który je bił, była najtrudniejszą, ale i najlepszą decyzją, jaką podjęły w swoim życiu.
- Nawet z małymi dziećmi kobieta jest w stanie sobie poradzić. Dzieci odda do przedszkola, do żłobka, pójdzie do pracy. Trzeba złożyć pozew o alimenty, zrobić zakaz zbliżania się. Trzeba wierzyć, że jest gdzieś ktoś, kto na pewno pomoże, kto na pewno się zaopiekuje. Nie jesteśmy same – podsumowuje Anna Kos.