Chora uczennica ze złamaną nogą. Dlaczego nie wezwano pogotowia?
14-letnia Kornela choruje na dziecięce porażenie mózgowe, uczy się w specjalistycznej placówce. 2 września rodzice zawieźli ją do szkoły, noc spędziła w internacie. Wieczorem opiekunka zadzwoniła do mamy Korneli, że dziewczyna dziwnie się zachowuje, jest nieposłuszna. Następnego dnia rodzice zostali poproszeni o zabranie córki z internatu. Okazało się, że dziewczyna ma złamaną piszczel. Szkoła nie wezwała jednak na miejsce pogotowia.
14-letnia Kornela choruje na dziecięce porażenie mózgowe, uczy się w specjalistycznej placówce w Lwówku Śląskim, w siódmej klasie. 2 września zeszłego roku rodzice zawieźli ją do szkoły, dziecko o własnych siłach w obecności wychowawczyni weszło do klasy. Noc spędziło w internacie. Następnego dnia wieczorem rodzice dostali alarmujący telefon, by natychmiast zabrać córkę z internatu.
- Pokazywała na miejsce, które miała uszkodzone, że boli ją noga. Proszę panią Teresę, żeby zadzwoniła na pogotowie. Ona mówi, że nie zadzwoni, ona się zapierała rękoma i nogami, że pogotowia nie wezwie, że oni nie są od tego, że oni nie wzywają pogotowia, choć zawsze było tak, że muszą mieć dokumentację medyczną, ponieważ w razie czego, jakby wezwali pogotowie, muszą wiedzieć, co dziecku jest. A tu się okazuje nagle taka sytuacja i pogotowia ona nie wezwie - mówi pani Marika, matka 14-latki.
- Żona pojechała z nią na prześwietlenie. Okazało się, że ma spiralne złamanie kości piszczelowej. Lekarz mówi: czy ona jeździ na nartach? Co się stało, czy ona wam upadła, ze schodów wam zleciała? Ja mówię, że nie, że my z ośrodka jedziemy. Jak to z ośrodka? Dlaczego wy, a nie pogotowie? No jak, przecież to jest poważne złamanie. To nie tak, że się idzie, i się noga przekręci, i złamane, bo to jest spiralne - relacjonuje pan Krzysztof, ojczym Korneli.
Gdzie doszło do tak poważnego złamania nogi dziecka, tego do końca nie wiadomo. Wątpliwości nie ma co do jednego: szkoła ma obowiązek wezwać pomoc, gdy dziecko jest w stanie zagrożenia życia lub zdrowia.
- To, że odwodzono rodziców od wezwania pogotowia, to nie jest mi znana sytuacja. Nie stwierdzono, nie było zdarzenia, które można by nazwać wypadkiem, które spowodowało złamanie - twierdzi Marek Sokołowski, dyrektor Zespołu Placówek Edukacyjno-Wychowawczych w Lwówku Śląskim.
Sześciolatek musi być izolowany od świata
Reporter: To skąd to złamanie?
Sokołowski: Nie wiem, proszę pani. Ciężko mi odpowiedzieć, czy to złamanie było efektem nieprawidłowego postępowania tutaj, u nas w szkole, czy też może dziewczynka przyjechała do nas mając już w jakiś sposób uszkodzoną nogę.
- Jak mogłabym oddać dziecko do szkoły z takim urazem? Przecież dziecko musiało iść, musiało wstać, musiało się ubrać - podkreśla matka dziewczynki.
Kornela nosiła trzy miesiące gips i przeszła rehabilitację. Teraz czeka na operację stóp, by mogła chodzić samodzielnie. Minęło pół roku i nadal niczego nie wyjaśniono w sprawie wypadku dziewczynki.
- Po pierwsze to bym dzwonił po karetkę pogotowie, ja bym się tak zachował. Nie docierały do nas żadne skargi i żadne interwencje, państwo jesteście pierwszą stacją, która interweniuje w tej sprawie, która jest sprawą trudną. Z tego, co pani przedstawia, bulwersującą. Dziecko ma problemy zdrowotne i to jest najbardziej krzywdzące w tym wszystkim. Ja ze swojej strony mogę tylko przeprosić - mówi Daniel Koko, starosta lwówecki.
- Miejscowa policja podjęła decyzję o odmowie wszczęcia dochodzenia w tej sprawie - informuje Tomasz Czułowski z Prokuratury Okręgowej w Jeleniej Górze.
Reporter: Ale w tej sprawie umknęła inna zasadnicza rzecz: odmówiono pomocy dziecku.
Czułowski: W tej sprawie prowadzone postępowanie sprawdzające miało na celu wyjaśnienie, jak doszło do tego urazu i czy ewentualnie dziecko zostało narażono na utratę życia lub ciężki uszczerbek na zdrowiu.
- Chciałabym dowiedzieć się prawdy, co się stało? Moja świadomość jest taka, że jeśli ona miała ten uraz od środy do czwartku, dla mnie to jest horror, szok po prostu, bo wiem, zdaję sobie sprawę z tego, jak musiała cierpieć - mówi matka 14-latki.