Ma zapłacić za utylizację niebezpiecznych odpadów, które ktoś mu podrzucił
Na stacji kontroli pojazdów, którą prowadzi pan Marcin, ktoś porzucił tira, z którego zaczęła wylewać się ciecz. Na pierwszy rzut oka była to substancja żrąca. O ile w śledztwie prokuratorskim pan Marcin i jego wspólnicy zostali uznani za pokrzywdzonych, o tyle według gminy za posiadacza z automatu uznaje się właściciela posesji, na której znajdują się niebezpieczne odpady. I to właśnie jego zobowiązuje się do ich utylizacji. W tym przypadku koszt takiej operacji może wynosić nawet 2 mln zł.
Pan Marcin razem z ojcem i bratem prowadzi nieopodal Płocka dwie stacje kontroli pojazdów. Pod koniec marca na terenie obu siedzib – w Słupnie i w Wyszogrodzie - doszło do dziwnej sytuacji.
- Znaleźliśmy się w kłopotach i to niemałych. 27 marca nieznana ciężarówka, bo nigdy jej u nas nie było, około godziny 5 wjechała. Odkryliśmy wyciek około godziny 10 tego samego dnia. Na początku myśleliśmy, że to jest wyciek jakiegoś oleju z silnika czy z mostów samochodu, ale po bliższym przyjrzeniu okazało się, że to najprawdopodobniej wycieka coś z naczepy - relacjonuje mężczyzna.
- Zadzwoniliśmy na 112 i operator powiedział, że informuje wszystkie służby. W przeciągu kilku minut pojawiła się straż pożarna. Za chwilę nadjechała straż pożarna chemiczna. Później wezwali policję i za chwilę pojawił się Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska - dodaje.
Za ustalenie pochodzenia ciężarówek zabrała się płocka prokuratura. Swoje postępowanie wszczęły również wydziały ochrony środowiska w Słupnie i w Wyszogrodzie.
- Jako pokrzywdzony został uznany jeden z tych mężczyzn - mówi Małgorzata Orkwiszewska z Prokuratury Rejonowej w Płocku.
Reporter: Właściciel tego warsztatu?
Orkwiszewska: Dokładnie tak.
- My, jako gmina, musieliśmy postępować zgodnie z procedurami, czyli wezwać właściciela nieruchomości do usunięcia tych odpadów niebezpiecznych - mówi z kolei Marcin Zawadka, wójt gminy Słupno.
Pan Marcin dostał pismo o wszczęciu procedury nakazującej mu zutylizowanie podrzuconych odpadów, ponieważ znajdują się na jego terenie. Koszt takiej operacji może wynosić nawet około dwóch milionów złotych.
- Można powiedzieć, że uważają nas za przestępców - twierdzi mężczyzna.
Reporter: A dlaczego ktoś was uznaje za właścicieli, skoro to jest w samochodzie zarejestrowanym na kogoś innego?
Pan Marcin: Tego nie potrafię wytłumaczyć, ja tego sam nie rozumiem.
Reporter: I pan ma dowód, z którego wynika, że ten samochód tu wjechał?
Pan Marcin: No tak – monitoring pokazuje jak samochód wjeżdża w godzinach nocnych i zostaje zostawiony.
Reporter: Czyli jeśli jest na pańskim terenie, to pan jest właścicielem?
Pan Marcin: Tak by to wyglądało.
- W mojej ocenie jest bardzo duże ryzyko, że niestety, ale mój mocodawca może takie koszty ostatecznie ponieść - mówi Adam Dobrogoszcz, adwokat pana Marcina.
Postępowania administracyjne toczą się niezależnie od śledztwa prokuratury. Istnieje więc ryzyko, że jeżeli śledczy nie ustalą sprawcy podrzucenia odpadów, panu Marcinowi będzie grozić bankructwo.
- Myślę, że ciężko jest w tej chwili ustalić dokładną kwotę, ale od kilkuset tysięcy do nawet dwóch milionów. W tej chwili nie jesteśmy w stanie tego udźwignąć. Najprawdopodobniej skończy się to bankructwem, bo innej sytuacji nie widzę - mówi pan Marcin.