„Wypychali do rzeki. Mówili, by iść do Polski”. Relacja z granicy z Białorusią
Mimo pogarszającej się pogody, liczba migrantów na polsko-białoruskiej granicy nie maleje. Nasza ekipa przez klika dni dokumentowała sytuację w tym rejonie. Jak wygląda życie w miejscowościach przy strefie objętej stanem wyjątkowym, na kogo trafiają aktywiści działający w tym rejonie?
Od 2 września przy granicy polsko-białoruskiej obowiązuje stan wyjątkowy. Od kilkuset do nawet kilku tysięcy osób dziennie próbuje przedostać się do Polski i na zachód Europy. Obywatele Iraku, Afganistanu, Syrii i wielu innych państw szukają lepszego i bezpieczniejszego życia. Są to często młodzi ludzie, rodziny z dziećmi, kobiety w ciąży.
- Dla mnie oni nie przeszkadzają. Gdyby zapukali, dałbym butelkę wody i idźcie sobie dalej – mówi pan Krzysztof, mieszkaniec jednej z wsi blisko strefy zamkniętej.
- Były tu dwie kobiety, trzech mężczyzn i dwoje dzieci. No, ale mieszkanka zadzwoniła na 112, to tam powiadomili chyba straż graniczną. Przyjechali, do samochodu zabrali i pojechali w stronę granicy – mówi inny mieszkaniec, pan Anatol.
Nurkuje i skacze ze spadochronem, ale rollercoasterem nie pojedzie
Aktywiści Fundacji Ocalenie i Grupy Granica są na Podlasiu już od wielu tygodni. Gdy tylko dostaną zgłoszenie, że któraś z osób znajdująca się poza terenem objętym stanem wyjątkowym potrzebuje pomocy, jadą na miejsce. Mają jedzenie, ubrania, koce.
- Na tym odcinku w okolicach Puszczy Białowieskiej, Hajnówki, Narewki działamy non-stop od 8 dni. Osobiście napotkałem rodzinę z Syrii. Kobietę i mężczyznę z dwuletnim dzieckiem, córeczką, którzy prawie zamarzali. Byli już w stanie hipotermii. Na szczęście dziecko nie było. Ono było tak ułożone, że osoby dorosłe oddawały mu ciepło – wspomina Iwo Łoś, który działa w Grupie Granica pomagającej uchodźcom.
Jak opowiada, aktywiści podali im herbatę, „chociaż te osoby praktycznie nie były w stanie, ledwo były w stanie się jej napić”.
- Pokazywały dłonią gest w stronę twarzy, że… trudno to było nawet odczytać, czy to chodziło o to, że ta osoba wymiotowała… Wcześniej słyszeliśmy o tych głośnych przypadkach nie tylko odnajdowania ludzi w takim stanie, ale też cofania tych osób w stronę granicy, po tym jak już zostały zatrzymane – dodaje Iwo Łoś.
Parafianie oburzeni remontem kościoła. Idą do prokuratury
- W większości ci migranci to osoby, które przylatują samolotami na Białoruś. Stamtąd na takiej bardzo krótkiej, kilkudniowej wizie jadą w stronę granicy i tam przekraczają granicę w taki nieuregulowany sposób, nie na przejściu granicznym – opowiada aktywistka Fundacji Ocalenie Kalina Czwarnóg.
I gdy trafią pod opiekę wolontariuszy, opowiadają o tym, jak dostali się do Polski. Jak przez kilkanaście dni błąkali się po lesie, przerzucani pomiędzy jednym państwem a drugim.
To fragment nagania z zarejestrowaną rozmową aktywistów z uchodźcami:
„Jestem tu od piętnastu dni, w lesie na granicy pomiędzy Białorusią a Polską. Polskie wojsko złapało nas i zawróciło tą samą drogą. Białoruskie wojsko tam było. Trafiłem wtedy do furgonetki, która pojechała nad rzekę. Zaprowadzili nas tam, ustawili w linii jeden obok drugiego i wypychali do rzeki. Mówili: idźcie do Polski. Tam było za głęboko. Niektórzy krzyczeli: „zginiemy tu!”.
Bo często przyjeżdżający na Białoruś ludzie chcą przedostać się dalej, ale nie są świadomi, jak będzie wyglądała ta podróż. Przekonani o tym, że białoruskie służby lub po prostu przemytnicy im pomogą, na miejscu pozostawiani są sami sobie.
- Czasami spotykamy osoby, które zostały oszukane, które zapłaciły duże pieniądze za podróż. I one są często w bardzo złym stanie, bo nie były przygotowane na to, co je tutaj spotka – przyznaje Kalina Czwarnóg z Fundacji Ocalenie.
Choć płacił alimenty, urzędnicy żądają 43 tys. zł
Patryk Michalski - dziennikarz Wirtualnej Polski dotarł do kilku grup w mediach społecznościowych, gdzie przemytnicy oferowali swoje usługi. Takie grupy potrafią zrzeszać tysiące użytkowników. Są tam informacje jak przygotować się do podróży przez las, gdzie przekroczyć granicę. Są zdjęcia owoców jadalnych w Polsce, a także nagrania lotniska w Mińsku i obozów w lasach po stronie białoruskiej.
- I takie miejsca w internecie są też żerowiskiem dla przemytników, którzy proponują im przemyt przez Polskę, przewiezienie przez Polskę do Niemiec. Te ceny zazwyczaj zaczynają się w okolicach 2000 euro od osoby. Ja znalazłem nawet wpisy kilku Polaków, informowali i ostrzegali: nie idźcie tutaj, bo zamarzniecie. To jest oszustwo – opowiada.
Jest godzina druga w nocy, gdy w aplikacji, którą posługują się aktywiści Fundacji Ocalenie dostajemy informację o obywatelu Iraku, prawdopodobnie porzuconym w lesie przez grupę, z którą podróżował. Od dwóch dni nie chodzi, ma skręconą nogę. Docieramy do niego wraz z aktywistami, jest w lesie. Mężczyzna się trzęsie z zimna.
Kosztowny przejazd elektryczną hulajnogą. Z konta zniknęły pieniądze
- Pan nam pokazuje zdjęcie, że polski strażnik go uderzył i to bardzo mocno. Tak mówił. On nie może chodzić i to jest najważniejsza rzecz teraz – relacjonuje jeden z aktywistów.
30-letni obywatel Iraku, złożył wniosek o ochronę międzynarodową w Polsce. Na miejsce wzywamy pogotowie. Przyjeżdża też policja i straż graniczna. Mężczyznę na noszach transportują przez pole do karetki.
- Udzieliliśmy panu pomocy, trochę zjadł, ale bardzo bolał go brzuch, bo długo nie jadł, był zestresowany. Mam nadzieję, że dostanie opiekę i schronienie – komentuje Katarzyna Hromek z Fundacji Ocalenie.
Irakijczyk, którego znaleźliśmy w lesie, został przewieziony do ośrodka dla uchodźców, przyjęto do rozpatrzenia jego wniosek o ochronę międzynarodową.