Kupił autokar, by wozić uchodźców do Polski
Każdego dnia, kilkadziesiąt osób w prywatnych samochodach wjeżdża z Polski na terytorium Ukrainy. To wolontariusze, którzy sami organizują konwoje humanitarne. Jeden kupił w tym celu nawet autokar. Do kraju ogarniętego wojną przywożą najpotrzebniejsze artykuły i leki. W drugą stronę wywożą ludzi, którzy nie mają jak dostać się do Polski.
- To jest wszystko prywatna inicjatywa, są wśród nas tacy, co mają też dostęp do autobusów, a nawet kolega, który…kupił autobus. Na początku, przy pierwszym wyjeździe, była niepewność, czego się spodziewać. Natomiast później orientujesz się, że tak naprawdę we Lwowie i okolicach jest całkiem bezpiecznie. A przyjeżdża tam dużo ludzi z wnętrza kraju, którzy potrzebują pomocy – opowiada Wojciech Kusnierek, który jeździ prywatnym samochodem po uchodźców z Ukrainy.
Na szybach mamy flagi i napisy w obu językach takie jak: transport i wolontariusz. Przez Ukrainę jedziemy na światłach awaryjnych. Najpierw do miejscowości Gródek, gdzie mamy
zostawić potrzebne leki, m.in. na krzepnięcie krwi.
- Pracujemy codziennie, przez 24 godziny, 7 dni w tygodniu. Sytuacja jest spokojna, jakoś dajemy sobie radę. Będziemy bić rusaków – uśmiecha się Paweł Faliński, dyrektor szpitala w Gródku.
- Widać, że są dwa rodzaje uchodźców. Są tacy, którzy pochodzą z terenów zagrożonych jakimiś akcjami militarnymi i są osoby, które wracają z terenów, gdzie faktycznie była wojna. Pamiętam, jak
ruszaliśmy w konwoju, we Lwowie zabrzmiał akurat alarm bombowy i jedno dziecko po prostu zamarło ze strachu. Nie chciało się ruszy – wspomina podczas podróży Wojciech Kusnierek.
Na dworcu głównym we Lwowie czekają setki ludzi. Grupa Transgraniczna - bo tak nazwali się kierowcy z Polski, ma tam swojego wolontariusza. Mówi w języku ukraińskim i pomaga znaleźć chętnych na transpoprt. Nasze pojazdy szybko zapełniają się uchodźcami.
- Jesteśmy z Kijowa. Słychać dużo wybuchów, bisko nas dom bombardowali. Dojechaliśmy to samochodem, przez korytarz który wojsko utworzyło do Połtawy, a dalej pociągiem – opowiadają jednak z grup.
W ciągu godziny docieramy do przejścia granicznego Rawa Ruska - Hrebenne. W ciągu dnia kierowcy wraz z naszą ekipą przewieźli do Polski 17 osób. Zajęli się nimi wolontariusze w punkcie recepcyjnym.
Pomagają również tacy ludzie jak Krzysztof Kwater - informatyk z Wrocławia. W przyszłości planował zbudować dom na kołach, po to zdał prawo jazdy kategorii D. Gdy zaczęła się wojna, pieniądze wydał na autobus, którym wozi dary dla fundacji w Ukrainie. Wracając zabiera do Polski uchodźców.
- Jak pierwszego dnia gruchnęła wiadomość i zaczęło się dziać w Ukrainie, widziałem, ile tam jest nerwów, ile stresu, więc chciałem pomóc. Zacząłem myśleć o autokarze, bo parę ton weźmie do luków bagażowych i w drugą stronę przewiezie mnóstwo osób – tłumaczy.
Również z nim udaliśmy się ponowną podróż do Ukrainy.
- Jedziemy do miejscowości przed samym Lwowem, gdzie jest taki punkt, nazwijmy to magazynowy. Wieziemy jedzenie, środki czystości, śpiwory, karimaty. Wszystko, co potrzebne – opowiada.
Dlatego nasz pierwszy przystanek to miejscowość Brzuchowice - 10 kilometrów od Lwowa. Do miasta wjeżdżamy jako konwój humanitarny. Na miejscu rozpakowujemy pełne luki bagażowe. Następny przystanek - dworzec we Lwowie, skąd zabieramy uchodźców do Polski.
- Jesteśmy z Jużnoukrajińska, tam gdzie jest elektrownia atomowa. Ja jadę z dziećmi.
Nie wiemy dokąd konkretnie się udać, w bezpieczne miejsce. Tam, gdzie nas ktoś przyjmie – mówi pani Katarzyna
- Mąż został bronić ojczyzny. Bez niego jest nam ciężko, ale wiem, że on jest tam potrzebny i da sobie radę – tłumaczy pani Nastia, podróżująca z synem.
- Na początku często dzieci są bardzo przestraszone, ale w miarę trasy się coraz bardziej ożywiają, chodzą po autobusie, mamy pluszaki dla nich – opowiada Krzysztof Kwater.
Zmęczeni, ale co najważniejsze bezpieczni uchodźcy z Ukrainy docierają na granicę. Tam się rozstajemy. Po odprawie paszportowej ruszą w dalszą drogę.