Restauratorzy muszą oddać rządowe wsparcie. „Poszło nam za dobrze”

Właściciele restauracji w Krakowie muszą oddać 235 tys. zł rządowego wsparcia, jakie otrzymali w czasie pandemii na ratowanie biznesu. Oszacowali, że ich obroty spadną o 30 proc., a spadły jedynie o 26. Pieniądze wydali na pensje dla pracowników. Nie rozumieją, dlaczego muszą zwrócić całą przyznaną kwotę.

Kazimierz to historyczna część Krakowa, chętnie odwiedzana przez turystów z całego świata. Dawna dzielnica żydowska jest ważnym kulturalnym ośrodkiem miasta, gdzie nie brakuje barów i restauracji. Wśród nich jest lokal, oferujący kuchnię Bliskiego Wschodu, który działa od 2012 roku.

- Jest to maleńki bar z hummusem. Najprościej mówiąc, jest to pasta z gotowanej ciecierzycy. Żeby ją zrobić potrzebna nam jest jeszcze oliwa, kumin, czosnek, odrobina soli i... troszkę serca – opowiada Zofia Pilitowska, która prowadzi restaurację.

- To był szalony pomysł, żeby otworzyć miejsce z hummusem, „hummusiję”, taką, gdzie nie ma mięsa, gdzie nie ma innych dań, że jednak hummus jest tym clue tutaj – wspomina restaurator Bartłomiej Suder.

- W ogóle ta restauracja była jedną z pierwszych, która zapoczątkowała to, że zaczął się bardziej rozwijać ten Kazimierz, zaczęły się też otwierać inne restauracje, też zorientowane na inną kuchnię, nie tylko kuchnię polską. Naprawdę szkoda, żeby ona zniknęła – zaznacza Agnieszka Składzień, stała klientka restauracji.

ZOBACZ: Najpierw tajemnicze zaginięcie, później bestialska zbrodnia

A restauracja może zniknąć, bo przed jej właścicielami stanęło widmo bankructwa. Przedsiębiorcy są winni obecnie Skarbowi Państwa 236 tysięcy złotych. Ich problemy zaczęły się wraz z początkiem pandemii. 

- Zewsząd leciały do nas sprzeczne informacje: co można, czego nie można, czy możemy otwierać, czy na pół otwierać, czy zaklejać szybę, jak podawać w ogóle rzeczy, jak robić wynosy, bo to też musiało być sterylnie, czy ubierać maseczki, czy tylko w kuchni maseczki... Pomoc rządowa wydawała się być wspaniałą wiadomością i wspaniałą ofertą dla nas, tak że skorzystaliśmy z niej, jak tylko wiedzieliśmy co i jak – wspomina Zofia Pilitowska.

- Pomoc otrzymywało się na podstawie prognozy naszego przychodu, na najbliższe trzy miesiące i związanego z tym spadku obrotów. Na podstawie tego, czy mieliśmy wcześniejszą pomoc rozliczoną czy nie, tego czy mieliśmy straty wcześniej oraz tego, czy utrzymamy liczbę etatów. W tych latach tuż przed pandemią staraliśmy się naszych pracowników godnie traktować i wielu z nich miało umowę o pracę. W sumie było dziesięć etatów. A granica pomocy bezzwrotnej była na dziewięciu etatach. My, przeskakując do tego wyższego sektora, załapaliśmy się na bardzo rygorystyczne zasady zwrotu tych subwencji – tłumaczy Bartłomiej Suder.

- Musieliśmy prognozować, a w tamtym czasie nie dało się przewidzieć, jakie  na następny dzień będą obostrzenia. Nie wiedziałam podstawowych rzeczy, a co dopiero określić, czy zarobię w ogóle cokolwiek w tę pandemię albo czy przekroczę wyznaczony limit – zaznacza Zofia Pilitowska.

ZOBACZ: Komornik zabrał mu 9 tys. zł z konta. Błąd sądu

Właściciele założyli we wniosku, że ich dochód spadnie o 30 procent. Okazało się jednak, że spadek obrotów firmy wyniósł „tylko” 26 procent.

- Pomyliliśmy się o cztery procent, jeżeli chodzi o przychód w wysokości 18 tysięcy złotych. W ostatnich dniach marca za dużo zarobiliśmy. Nie wiem, może to był poluzowany lockdown albo piękna pogoda, ludzie ruszyli do knajp i... po prostu straciliśmy za mało. Teraz musimy oddać sto procent – tłumaczy Bartłomiej Suder.

„Mylne jest twierdzenie, że zabrakło 4% do umorzenia 100% subwencji, ponieważ gdyby nawet firma osiągnęła wymagane spadki obrotów, to wysokość nadwyżki nadal wynosiłaby ponad 200 tys. zł z uwagi na bardzo niskie koszty stałe. (...) Zaproponowaliśmy rozłożenie spłaty subwencji (...) na co najmniej 12 równych miesięcznych rat” – przekazał w oświadczeniu Polski Fundusz Rozwoju.

- Ostatni okres był dla nas dosyć dużym zderzeniem z rzeczywistością i biurokracją. Taki jest ten zapis rządowy, że wyszło na to, że poszło nam za dobrze. Powinniśmy chyba ponieść tylko taką karę, żeby oddać to, co przekroczyliśmy, czyli oddać te 18 tysięcy złotych. A nie tę sumę kosmiczną, której fizycznie nawet nie mieliśmy. Nie braliśmy sobie tego do kieszeni, nie pojechaliśmy za te pieniądze na wakacje, nie zamknęliśmy biznesu, tylko opłacaliśmy pracujących z nami ludzi – komentuje Zofia Pilitowska.

- Zasady tego programu nie uwzględniają pewnych wartości ludzkich. Nie uwzględniają takiej nieuchwytnej wartości, że firma istnieje, że ludzie pracują – mówi Bartłomiej Suder.

ZOBACZ: Skazani za gwałty i molestowanie 11-latki. Zwrot w Sądzie Najwyższym

W efekcie właściciele restauracji muszą zwrócić Funduszowi Rozwoju całą otrzymaną subwencję wraz z odsetkami. Gdyby przedsiębiorcy musieli zapłacić tę kwotę z własnej kieszeni, oznaczałoby to koniec rodzinnego biznesu.

- Nie mieliśmy innego wyjścia, jak poprosić o pomoc naszych przyjaciół, klientów, ludzi, którzy nam dobrze życzą. Staramy się przetrwać i przede wszystkim nikogo nie zawieść. Jeżeli to się nie uda, no to coś będzie musiało to pokryć, tę stratę. I prawdopodobnie będzie to część tego interesu. Siedemnaście osób może stracić pracę, część z nich samotnie wychowuje dzieci, część z nich jest wieloletnimi pracownikami. Dla każdego z nich to będzie wielka strata – tłumaczy Bartłomiej Suder.

Oglądaj inne reportaże tego reportera

XXXX XXXXXXX XXXXXX XX XXX XXX XXXX XXXX XXXXX

 

XXX XXXX X XXXXXXX XXXXXXXX XXXXXXX X XXXXX

 

XXXX XXXXXXX XXXXXX XX XXX XXX XXXX XXXX XXXXX

 

XXX XXXX X XXXXXXX XXXXXXXX XXXXXXX X XXXXX

 

XXXX XXXXXXX XXXXXX XX XXX XXX XXXX XXXX XXXXX

 

XXX XXXX X XXXXXXX XXXXXXXX XXXXXXX X XXXXX

 

XXXX XXXXXXX XXXXXX XX XXX XXX XXXX XXXX XXXXX

 

XXX XXXX X XXXXXXX XXXXXXXX XXXXXXX X XXXXX